Niepewność bywa czasem gorsza niż brak uzbrojonej straży.

To dopiero żywotność, pomyślał Randy. Chryste, spójrzcie tylko, wygląda jak pieprzony człowiek hydrant. Boże! Boże! Boże! Strumienie krwi tryskały z uszu Deke'a, jego twarz przypominała potworną fioletową rzepę, napuchnięta i bezkształtną pod wpływem niewiarygodnego ciśnienia napływających do czaszki płynów; twarz człowieka miażdżonego w uścisku przez potworną, obcą siłę. A potem, na szczęście, nadszedł koniec. Deke znów runął naprzód, jego włosy opadły na zakrwawione deski i Randy z niezdrową fascynacją dostrzegł, że nawet ze skóry głowy popłynęła krew. Odgłosy spod tratwy. Mlaski. Ssanie. Wtedy właśnie w jego oszołomionym, balansującym na krawędzi obłędu umyśle pojawiła się myśl, że mógłby popłynąć i miałby spore szansę dotarcia do brzegu. Lecz LaVerne ciążyła mu złowieszczo w ramionach. Gdy spojrzał w jej stężałą twarz, a następnie uniósłszy powiekę, ujrzał wyłącznie biel, wiedział, że nie tyle zemdlała, ile osunęła się w stan głębokiej, wywołanej szokiem nieświadomości. Randy przyjrzał się powierzchni tratwy. Oczywiście mógłby położyć LaVerne, lecz deski miały tylko jakieś trzydzieści centymetrów szerokości. Latem przytwierdzano do nich trampolinę, tę jednak właściciele już zdjęli i gdzieś schowali na zimę. Pozostała jedynie sama tratwa, czternaście desek, każda szeroka na trzydzieści centymetrów i długa na sześć metrów. W żaden sposób nie zdołałby ułożyć LaVerne tak, by jej nieprzytomne ciało nie znalazło się na jednej ze szpar. Wdepnij na szparę, a zarobisz karę. Zamknij się. A potem umysł podpowiedział mu obłąkańczą myśl. Nieważne, zrób to. Połóż ją i płyń. Ale nie, nie mógł tego zrobić. Z nagłym poczuciem winy odrzucił pokusę. Trzymał ją, czując miękki stały nacisk na ręce i plecy. LaVerne była rosłą dziewczyną. Deke znikał. Randy trzymał LaVerne w obolałych ramionach i patrzył. W istocie nie chciał tego oglądać i na długie sekundy, może nawet minuty odwracał twarz, jednakże jego wzrok zawsze powracał ku temu miejscu. Po śmierci Deke'a proces stał się szybszy. Reszta jego prawej nogi zniknęła. Lewa prostowała się, sięgając coraz dalej i dalej, aż wreszcie Deke zaczął przypominać jednonogą tancerkę klasyczną, rozciągniętą w niewiarygodnym szpagacie. Miednica rozszczepiła się na dwoje, a kiedy brzuch chłopaka napuchł złowieszczo, poddany gwałtownemu naciskowi, Randy na długo odwrócił głowę, starając się nie słuchać wilgotnych mlaśnięć, próbując całkowicie skupić się na bólu rąk. Może zdołałbym ją ocucić, pomyślał, na razie jednak lepiej było czuć pulsujący ból ramion i pleców. Dzięki temu miał o czym myśleć. Z tyłu dobiegł go chrzęst, jakby silne zęby miażdżyły garść landrynek. Gdy się obejrzał, żebra Deke'a zapadały się w głąb szczeliny. Jego ręce unosiły się szeroko rozłożone. Wyglądał jak potworna parodia Richarda Nixona, wyrzucającego ramiona w geście zwycięstwa, który doprowadzał do euforii demonstracje w latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych. Jego oczy były otwarte. Język wysuwał się wprost ku Randy'emu. Randy znów odwrócił głowę, patrząc przez jezioro. Szukaj świateł, powiedział do siebie. Wiedział, że żadnych nie zobaczy, ale i tak powtarzał, że musi ich szukać. Wypatruj świateł, ktoś musi spędzać tydzień w domku nad jeziorem. Jesienne widoki, nie wolno ich przegapić. Zabierz nikona, twoje slajdy wzbudzą zachwyt u znajomych i rodziny. Gdy się obejrzał, ręce Deke'a celowały w niebo. Nie był już Nixonem, lecz sędzią sygnalizującym, że zawodnik zarobił dodatkowy punkt. Jego broda opierała się na deskach. Oczy miał wciąż otwarte. Z ust nadal sterczał język. - Och, Cisco - mruknął Randy i odwrócił wzrok. Jego ręce i ramiona drżały, lecz nadał trzymał mocno LaVerne. Spojrzał na dalszy brzeg, pogrążony w ciemności. Gwiazdy rozbłyskiwały na czarnym niebie - struga zimnego mleka, zawieszona wysoko w powietrzu. Mijały minuty. Pewnie już zniknął, Możesz spojrzeć. No dobra, w porządku. Ale nie patrz. Na wszelki wypadek nie patrz jeszcze. Zgoda? Zgoda. Oczywiście. Przyklepane jednoglośnie. Ale i tak spojrzał. Akurat na czas, by ujrzeć znikające palce Deke'a. Palce te poruszały się - prawdopodobnie ruch wody pod tratwą kołysał owym obcym, nieznanym czymś, co chwyciło Deke'a, a ono z kolei poruszało jego palcami. Najprawdopodobniej. Jednakże Randy odniósł wrażenie, jakby Deke machał do niego. Cisco Kid żegnał się. Adios. Po raz pierwszy poczuł, jak jego umysł kołysze się gwałtownie - niczym tratwa, która zachwiała się, gdy we czwórkę stanęli po tej samej stronie. Po chwili wrócił do normy, lecz Randy nagle pojął, iż obłęd - prawdziwe szaleństwo - jest bardzo blisko. Pierścień footballowy Deke'a - mistrzostwa 1981 roku - zsunął się powoli z trzeciego palca lewej dłoni. Złota obrączka rozbłysła w świetle gwiazd. Blask zatańczył na małych zagłębieniach pomiędzy wygrawerowanymi cyframi, 19 po jednej stronie czerwonego kamienia, 81 po drugiej. Pierścień całkiem się zsunął. Był nieco zbyt duży, by zmieścić się między deskami, i oczywiście nie dał się wciągnąć. Leżał tam. Teraz już tylko on pozostał z Deke'a. Deke zniknął. Koniec z ciemnowłosymi dziewczynami o sennych oczach, koniec ze strzelaniem z mokrego ręcznika w goły tyłek Randy'ego, gdy ten wychodził spod prysznica, koniec z szalonymi biegami z piłką ze środkowego pola, gdy fani zrywali się z miejsc, a majoretki wywijały zwycięskie fikołki po bokach boiska