Niepewność bywa czasem gorsza niż brak uzbrojonej straży.

Ktoś zapytał go po bułgarsku, jak się czuje, on zaś odpowiedział machinalnie po rosyjsku. Jego mózg odmawiał posłuszeństwa. Ledwie zamykał oczy, widział oślepiające światło i dostawał zawrotów głowy. Uświadomił sobie, że w holu roi się od ludzi. Policjantów, pielęgniarek, pracowników hotelu. Rozejrzał się wokoło. Hotel sprawiał wrażenie, jakby został zniszczony przez trzęsienie ziemi. Uzbrojony w gaśnicę strażak polewał białą pianą palącą się zasłonę. Nieco dalej ujrzał leżące na ziemi zwłoki przykryte płachtą. Tylko stopy wystawały. Jedna była bosa, na drugiej zaś tkwił damski pantofel. Przypomniał sobie kelnerkę w zielonej sukience, która zamarła ze zdumienia na kilka sekund przed eksplozją. Przeciskając się przez tłum, chwiejnym krokiem ruszył w głąb holu. Z baru pozostały jedynie ruiny. Fortepian roztrzaskał się o ścianę, zaś jego szczątki walały się po całej sali. Tam, gdzie jeszcze niedawno siedział, była teraz tylko dziura. Ani ławki, ani stolika, ani krzeseł. Lustra nad barem były rozbite, wychodzące zaś na ulicę okna zostały zmiecione. Przez ziejące otwory wpadało lodowate powietrze... - Ktoś podłożył bombę! - oznajmił stojący obok niego policjant. - To jeden z tych łajdaków z ukraińskiej mafii. Malko wrócił do recepcji, ocierając machinalnie krew, która spływała mu z ran na twarzy. Zwrócił się do oszołomionego pracownika hotelu. - Czy ktoś może mnie odwieźć? - zapytał. - Mieszkam w Witoszy. Nie jestem w stanie prowadzić. Po krótkiej naradzie podszedł do niego jeden ze strażaków, zbadał go, dotykając każdej szramy po kolei i zadał mnóstwo pytań, z których Malko zrozumiał zaledwie część, toteż zadowolił się powtarzaniem jak papuga: Dobre! Dobre!. W końcu odprowadzono go do minibusa. Trząsł się z zimna, a kiedy znalazł się w aucie, popadł w odrętwienie przerywane ostrymi atakami bólu. Po jakimś czasie, który wydał mu się wiecznością, minibus zatrzymał się przed Witoszą. Dowlókł się do recepcji, poprosił o klucz przerażoną jego wyglądem młodą pracownicę i wjechał na górę. Zdobył się na odwagę i wystukał numer ambasady. Telefon odebrał jednak strażnik, jako że wszyscy już wyszli. Zostawił wiadomość dla Alistera Scotta, mówiąc, że udało mu się uniknąć zamachu popełnionego w hotelu Ambasador. Nie miał siły powiedzieć nic więcej. Odłożywszy słuchawkę, przewrócił się na bok i zasnął w ubraniu. Ostatnim wrażeniem, jakiego doznał, było łaskotanie krwi płynącej z ucha. Na niebieskim niebie świeciło blade słońce. Malko z trudem odczytał godzinę na swoim breitlingu, który zniósł wybuch lepiej od niego. Było dziesięć po czwartej. Dopiero po kilku sekundach dotarło do niego, że spał czternaście godzin! Bolały go wszystkie mięśnie. Zdjął ubranie i powlókł się do łazienki. Widok własnej twarzy w lustrze napełnił go przerażeniem. Rany zdążyły przyschnąć, pozostawiwszy na skórze ciemne ślady. Miał zapadnięte oczy. Czując, że coś uciska go w kark, sięgnął ręką i wyjął kawałek szkła. Wszedł pod anemiczny prysznic i stał tak przez pół godziny, przy trzymując się kafelków. Gorąca woda odprężała jego obolałe mięśnie. Ogolił się, ubrał i w końcu zatelefonował ponownie do ambasady. Tym razem natychmiast uzyskał połączenie z Alisterem Scottem, szefem komórki. - My God! Jest pan cały i zdrowy - zawołał Amerykanin. - Całe szczęście, że dostałem pańską wiadomość! Wiedziałem, że ma pan spotkanie w Ambasadorze. Zanim mnie po wiadomiono, szukaliśmy pana we wszystkich szpitalach. To poważny zamach... - To mnie chcieli zabić - powiedział po prostu Malko. - Proszę przysłać po mnie samochód. Dwadzieścia minut później, kiedy zjechał na dół, czekała na niego wyraźnie zbulwersowana Mara Glawinowa. - Mój Boże - zawołała na widok ran na jego twarzy - nie chce pan pojechać do szpitala? - Nie - odparł. - Nic mi nie jest. - Kiedy usłyszałam przez radio o wczorajszym wybuchu - powiedziała - potwornie się przestraszyłam. Zadzwoniłam do Ambasadora i powiedziano mi, że jest tylko jedna ofiara śmiertelna, pracownica hotelu, i dwoje rannych. - Miałem być drugą ofiarą - zauważył Malko. Podczas gdy stali w ulicznych korkach, opowiedział jej, jak udało mu się uniknąć zamachu. - Trochę dzięki pani. - oświadczył. - To pani wspominała o zamachach bombowych. Kiedy zobaczyłem pozostawioną walizkę, od razu zrozumiałem. - Gazety piszą, że zrobiła to ukraińska mafia - stwierdziła Mara Glawinowa. - Nie odnaleziono ich, nie mieli pokoju w hotelu. Przyjechali i odjechali. Nikt nawet nie zna numeru rejestracyjnego ich samochodu. Policja uważa, że to był wypadek, albo że chcieli wymusić haracz od Ambasadora. - Ta bomba była przeznaczona dla mnie. Zaciągnęli mnie do Ambasadora prawdopodobnie dlatego, że stoi na uboczu i nie ma tam ochrony. To była doskonale zastawiona pułapka. - Co pan tam robił? - zapytała. - Rano zadzwonił do mnie człowiek, który podał się za Władimira Georgiewa i wyznaczył mi spotkanie w Ambasadorze. Potem, kiedy czekałem w barze, ten sam mężczyzna znów do mnie zadzwonił i powiedział, że się spóźni. Teraz rozumiem dlaczego. Chodziło o to, żebym oddalił się od baru, a w tym czasie obaj zamachowcy ukryli bombę pod moją ławką. Gdybym nie minął ich kiedy byli bez walizki, niczego bym się nie domyślił i już bym nie żył. Tak jak ta biedna kelnerka. - To okropne! - zawołała Mara Glawinowa. - W każdym razie to nie Władimir Georgiew do pana telefonował... - Skąd pani ma tę pewność? - Georgiew przebywa w centralnym więzieniu w Sofii. Oskarżony o oszustwo. Sprzeniewierzył oszczędności klientów kontrolowanego przez siebie banku, żeby sfinansować sklep swojej żony! Grozi mu kilkanaście lat więzienia. Nowy rząd bardzo surowo traktuje tego rodzaju przestępstwa. Prosił pan, żebym się czegoś dowiedziała, więc to zrobiłam... Oto dlaczego biuściasta Walentina była w Sheratonie sama! Dojeżdżali właśnie do ulicy Subomej