Niepewność bywa czasem gorsza niż brak uzbrojonej straży.

- Lepiej jedźmy. Zapakowaliśmy się do forda jalopy, rocznik 52, i za chwilę zna leźliśmy się na najszerszej arterii, jaką w życiu widziałem. - To Avenido Nueve de Julio - oznajmił Uzi, patrząc plan mia sta. - Dokąd jedziemy? - Do Opera Cafe - powiedział siedzący za kierownicą Aharon. - Jakieś dziesięć minut stąd. 1 38 Było późne popołudnie, zmierzchało. Słyszałem kiedyś, że Bu enos Aires wygląda jak Paryż; teraz zrozumiałem dlaczego. Bul wary i wymyślne balustrady balkonów przypominały francuską stolicę. Za to ludzie na chodnikach, a szczególnie przy stolikach kawiarnianych na przeszklonych tarasach, gestykulujący teatral nie, bardziej przypominali Włochów. Niepokojąca była tylko wszechobecność uzbrojonych po zęby żołnierzy - stali na każdym ważniejszym skrzyżowaniu, siedzieli w dżipach lub wozach opancerzonych. Samochód zatrzymał się przy krawężniku nieopodal ruchliwe go skrzyżowania. - To tutaj. Poczekam na was. W jaskrawo oświetlonej Opera Cafe było tłoczno, ale od razu zauważyliśmy Issera. Podniósł się z głębokiego fotela przy ścianie, podszedł do nas i uściskał jak synów. Ale gdy tylko usiedliśmy, rze czowo przeszedł do sprawy. -Wiem, że jesteście zmęczeni, ale chciałbym, żebyście jeszcze dzi siaj w nocy obejrzeli miejsce akcji. Za kilka dni chciałbym zapiąć na ostatni guzik plan aresztowania. Skinęliśmy głowami. Gotowi byliśmy wyruszyć choćby zaraz. Isser napił się whisky. - Jest jeszcze jedna rzecz, ale w tej chwili się tym nie zajmujcie. Nadal przygotowujemy aresztowanie doktora razem z Attylą. Mu simy jeszcze sprawdzić kilka adresów. Są pytania? O, nie! A więc nie zrezygnowali! Pewnie, że miałem pytania. Ale nie takie, które Isser Harel mógł usłyszeć od podwładnego. - Nie, nie mamy - pokręciłem przecząco głową. - To dobrze - spojrzał na zegarek. - Muszę lecieć. - Popatrzył na nas przez chwilę uważnie, jakby chciał się nam dobrze przyjrzeć. - Kupcie sobie jakieś płaszcze. Możecie wrzucić w koszty. Pięć minut później byliśmy w drodze. Dawida podrzuciliśmy do domu, a Uzi, Aharonija pojechaliśmy na północ do San Fernando. Noc była zimna, siąpił deszcz. Krajobraz się zmieniał. Domy były coraz mniej okazałe, a potem przeważało otwarte pole. Po serii za krętów znaleźliśmy się na drodze 202, ruchliwej dwupasmowej trasie prowadzącej do San Fernando. Siedzący obok mnie Uzi się gnął po okulary. Mapy i zdjęcia studiowane na zebraniach zaczyBUENOS AIRES 1 39 nały przed nami ożywać. Mieliśmy wrażenie, jakbyśmy tu wcze śniej byli. Rozpadało się na dobre. Aharon zjechał w boczną uliczkę, a po tem skręcił w polną ścieżkę i lawirował między kałużami. Znajdowaliśmy się w ubogiej dzielnicy. Biedniejszej nawet, niż sądziliśmy, oglądając ją na zdjęciach. Maleńkie domki chyliły się ku ziemi ze starości. Do niewielu podłączony był prąd. - Jesteśmy na uliczce równoległej do Garibaldiego - powiedział Aharon. Powoli podjechaliśmy kawałek dalej i gdy skręcaliśmy w szerszą ulicę, Aharon gwałtownie nacisnął hamulec. Ktoś przed nami mach nął w ciemności czerwoną latarką. Do samochodu podeszło dwóch ludzi. Struchleliśmy, widząc, że są uzbrojeni w pistolety i pałki. My nie mieliśmy broni. To byli żołnierze. Bardzo młodzi i przestraszeni prawdopodob nie bardziej niż my. W takich sytuacjach mieliśmy udawać zbłąkanych turystów, którzy szukają hotelu na przedmieściach Buenos Aires. Nasze ko ślawe zdania po hiszpańsku przyjęto milczeniem. Jeden z żołnierzy zaświecił Aharonowi w twarz, drugi spojrzał na tablicę rejestra cyjną i machnął ręką, żebyśmy jechali. Kilka minut później skręciliśmy w inną dróżkę równoległą do Ga ribaldiego. Aharon wyłączył silnik. - Lepiej chodźmy pieszo. Wolałbym nie natknąć się na kolejny patrol. Wysiedliśmy więc i pod wodzą Aharona kluczyliśmy między ka łużami, a na głowy lał się nam deszcz. Chyba nigdy nie przemo kłem tak szybko do suchej nitki. Ubranie przylegało do ciała, w bu tach chlupotało. Pocieszałem się, że przynajmniej nie zostawimy śladów stóp. Po ciągnących się niemiłosiernie dziesięciu minutach znaleźli śmy się u stóp pagórka. Na czworaka wspięliśmy się na szczyt. Aharon okazał się geniuszem. Byliśmy na nasypie kolejowym oznakowanym na naszej mapie. U naszych stóp przebiegały tory, a dalej - jak w bajce - rozciągał się widok, który doskonale znali śmy ze zdjęć. Z lewej była droga 202, na której ciągle jeszcze pano wał ruch, a na wprost - dom Klementa. 1 40 Klęcząc na drewnianych podkładach, opieraliśmy łokcie o zim ne szyny. Tylko Aharon był odpowiednio ubrany; spod grubego płaszcza wyciągnął teraz dwie lornetki Zeissa o dalekim zasięgu. Dom był o pięćdziesiąt metrów od nas, ale dzięki lornetkom mieliśmy go na wyciągnięcie ręki. Przez jedno z dwóch frontowych okien, w szparze między okiennicami i rozsuniętymi białymi za słonami, zajrzałem do wnętrza słabo oświetlonego lampą naftową. Dostrzegłem stół, kilka krzeseł i drzwi do drugiego pokoju. Nagle w zasięgu lornetki pojawiła się kobieta. Ruszała się ocię żale, z wyraźnym trudem, wzięła coś ze stołu - gazetę? pismo? - i zniknęła. Teraz zrozumiałem sceptycyzm pierwszego z naszych wysłanni ków. Czy elegancki, wyniosły Obersturmfiihrer mógł upaść tak ni sko? Czy można uwierzyć, że władca, który z pałaców i zamków decydował o losie milionów ludzi, teraz mieszka w domu pozba wionym podstawowego wyposażenia? Czy ta zaniedbana tęga ko bieta była towarzyszką życia człowieka, który adorował najpięk niejsze i najsłynniejsze kobiety faszystowskiej Europy? Dosłownie na siłę odsuwałem od siebie wątpliwości. Spojrzałem na swój fosforyzujący zegarek. Było piętnaście po siódmej. Zgodnie z ustaleniami Klement wracał między dziewięt nastą dwadzieścia a dwudziestą. Obserwowałem teren wokół domu. Niskie ogrodzenie z siatki. Na małym podwórku mnóstwo kałuż. Przypuszczałem, że to, co z wy glądu przypomina szopę, kryje wewnątrz mały przydomowy gene rator prądu. Jeszcze raz spojrzałem na zegarek. Dwadzieścia trzy po siód mej. W ulicę Garibaldiego skręcił samotny rowerzysta, smagany strugami deszczu. W oddali ktoś zamykał drzwi. Po raz kolejny skierowałem lornetkę na przystanek przy drodze 202 i stojący obok kiosk. - Dobrze, że mnie matka nie widzi - trąciłem Uziego. - Myśli, że jestem w Paryżu