Niepewność bywa czasem gorsza niż brak uzbrojonej straży.

Nic więc dziwnego, że wielu z nich dało się obecnie poznać jako istoty do cna zdeprawowane, współpracujące z najgorszymi grupami przestępczymi w galaktyce. Takimi jak Wieczność. Mimo wszystko... nie jest aż tak źle, stwierdził Salif, siadając na podobnym do tronu fotelu komandora. W końcu dowodzę największą piracką jednostką w całej galaktyce. I do tego właściwie nic nie muszę robić. Rzeczywiście; nieliczna załoga, złożona głównie z podobnych mu wyrzutków społeczeństwa i kilkunastu starych droidów, znała się na swej robocie do tego stopnia, że prawie nigdy nie musiał im wydawać poleceń. Monotonną ciszę przerwało nagle złowróżbne wycie syren alarmowych. Neimoidianin znów skoczył na równe nogi, kierując się od razu w stronę iluminatora. - Co się dzieje? - spytał obsługującego skanery Ho’dina, czując rosnący niepokój. Odpowiedź mogła być jednakże tylko jedna. Żuchwa oficera zadrżała lekko, zanim zdecydował się on odezwać. - To chyba jasne, komandorze. Jesteśmy atakowani. Mroczny Jedi wciąż stał na brzegu balkonu, w milczeniu przyglądając się walczącym w dole droidom. Czuł rosnący podziw dla tych dwóch republikańskich automatów, które mimo coraz większych uszkodzeń nadal stawiały czoła przeważającym siłom Wieczności. Niespodziewanie, stojący w pobliżu Her’ag wskazał palcem odległy kraniec lądowiska. - Lordzie Tremayne - szepnął służalczym tonem. - Proszę spojrzeć! Były Inkwizytor skierował spojrzenie we wskazanym kierunku - ostrzeliwując się zaciekle, grupa Rebeliantów przedzierała się tamtędy w stronę pobliskich wzgórz. Uśmiechnął się złowieszczo. Niech uciekają! Ale... trzeba utrudnić im zadanie! Oto wspaniała okazja, by te szumowiny zrozumiały, że siła Wieczności opiera się nie tylko na droidach! - Her’ag? Macie ze sobą broń, prawda? Bothanin skinął głową. - Tak, panie - odrzekł pokornie. - Mamy blastery, wibroostrza, granaty termiczne... Stanowczym ruchem dłoni Tremayne uciął słowotok niewysokiej istoty. - No to zabierajcie stąd swe pirackie tyłki i odetnijcie im drogę! - rozkazał, nie zaszczyciwszy ich nawet krótkim spojrzeniem. Wsłuchując się w echo cichnących kroków, uświadomił sobie, że oto wysłał ich na śmierć. Zdeterminowani Rebelianci zapewne nie pozwolą, by ktokolwiek przeszkodził im w ucieczce... w odwrocie z koszmaru, który on, Tremayne, zgotował specjalnie na ich powitanie. Trudno. Jak powiedział wcześniej temu żałosnemu łowcy nagród, żaden z tych przygłupów nie był mu już do niczego potrzebny. Banda piratów miała być dopiero początkiem... wstępem do jeszcze większego koszmaru, który były Inkwizytor chciał zapewnić galaktyce. Z zamyślenia wyrwało go znajome buczenie, które rozległo się nagle za jego plecami. Powoli obrócił głowę, by spojrzeć na właściciela miecza świetlnego. Naberrie czy Xavis? Jednak Naberrie. Uśmiechnął się krzywo, z lekkim rozbawieniem. - Czego ty tu jeszcze szukasz, mały Jedi? Śmierci ci się zachciało? - wychrypiał powoli były Inkwizytor, aktywując czerwoną klingę swej broni. Musiał przyznać, że chłopak stał się znacznie lepszy od czasu ich spotkania na Tatooine; nie dość, że poradził sobie z tyloma droidami, to jeszcze teraz podszedł go w sposób, jakiego nie powstydziłby się sam Mace Windu. Daol spojrzał na niego spode łba. - Tak, chcę śmierci... ale twojej, Tremayne - powiedział spokojnie. Nie czuł gniewu czy nienawiści - wręcz przeciwnie: czuł, że to co robi jest właśnie tym, co jako Jedi zrobić powinien. - Nie myśl, że to zemsta. To zapłata za wszystkich Jedi, których zabiłeś... i za śmierć Holly Swan. - Uśmiechnął się zimno. - To zapłata za całe zło, jakie wyrządziłeś w życiu... a ja, łowca nagród, przyszedłem dziś do ciebie, by ją odebrać! Xavis wprowadził ich do pustego magazynu, którego ściany niemal zagłuszyły odgłosy walki na lądowisku. Jak każdy z członków grupy uderzeniowej był zmęczony, poraniony i marzył tylko o tym, by jak najszybciej wynieść się z tej przeklętej planety. - Dobrze chociaż, że udało mi się ściągnąć te dane - stwierdziła w pewnym momencie Iella. Kurt przyjrzał się jej z ukosa. - A co to właściwie były za dokumenty? - spytał od niechcenia, odsuwając Mocą zagradzający mu drogę metrowy pojemnik. Sprawiał wrażenie jakby nieobecnego; widać było, że myślami jest zupełnie gdzie indziej. Przy kuzynce. Iella uśmiechnęła się z dumą. - Dane osobowe wszystkich agentów Wieczności w strukturach Nowej Republiki i Czarnego Słońca. A także informacje o różnych transakcjach i powiązaniach z innymi grupami. - Westchnęła i lekko poklepała Kurta po plecach. - To nie była twoja wina. Nie mogłeś nic zrobić. Xavis przystanął i spojrzał na nią smętnie. - Ależ mogłem. Mogłem odbić tę błyskawicę, która ją trafiła. Byłem tak blisko... a jednak zawiodłem. Iella zmarszczyła czoło. - Nie jesteś wszechmocny, Kurt. Xavis spojrzał na drzwi po drugiej stronie magazynu, przez które prowadziła droga na wzgórza. Do statków. Do wolności. Wzruszył ramionami i ruszył dalej. - W tym jednym, jedynym wypadku... chciałbym być. Nagle coś drgnęło w żywej tkance Mocy; tknięty nagłym przeczuciem, Xavis zatrzymał się i bacznie rozejrzał po pomieszczeniu. Coś tu nie gra, pomyślał. - Kto tu jest dowódcą? - rozległo się niespodziewanie. Jednocześnie zza ustawionego pod ścianą rzędu pojemników na paliwo wyłoniła się grupa groźnie wyglądających typów: troje ludzi, Rodianin, dwaj Bothanie i całkowicie wytatuowany Dug, każdy w brudnym, znoszonym stroju, obwieszony niezliczonymi błyskotkami i uzbrojony po zęby. W mgnieniu oka pomarańczowa klinga Kurta znalazła się tuż przy szyi lidera piratów. - Jeszcze wam mało, Her’ag? - warknął wściekle Xavis w kierunku niewysokiego Bothanina. - Mało wam zniszczeń? Mało strat? I, do cholery, nie wystarczy wam trupów? Futro istoty zafalowało. - Chyba się nie zrozumieliśmy, Xavis - odpowiedział Her’ag z niezwykłym w jego sytuacji spokojem. Powiódł przenikliwym wzrokiem po twarzach wszystkich republikańskich żołnierzy. W końcu jego spojrzenie zatrzymało się na Ielli. - Pani tu dowodzi, prawda? - spytał, uśmiechając się zachęcająco. Iella niepewnie skinęła głową