Niepewność bywa czasem gorsza niż brak uzbrojonej straży.

W szkole powtarzano nam, że miłość do Boga ma być naszym najważniejszym celem i na- szą największą świętością, na ulicy natomiast dowiadywałyśmy się z ballad gondolierów i malowideł wystawianych w sklepowych wit- rynach, iż w tym mieście najwyżej ceni się inną miłość, słodką i krót- kotrwałą jak pocałunek. Spieszę dodać, że chłopcy zdobywali niewiele lepsze wykształcenie, chyba że postanowiono, iż w przyszłości zostaną uczonymi. Wcale nie byliśmy głupim miastem: po prostu edukacja stanowiła dla nas jesz- cze jedną formę rozrywki. Nasze dziedzictwo odtwarzaliśmy w bar- wnych ulicznych ceremoniach trwających niemal przez cały rok, dzięki którym mogliśmy pięknie się ubierać i zachowywać niczym urocze marionetki. Nasze kościoły stanowiły prawdziwą ucztę dla oczu. Kto miałby ochotę czytać Biblię, skoro jej najciekawsze frag- menty namalowano na ścianach żywymi, pięknymi brawami? Wcale jednak nie gardziliśmy słowem pisanym, o nie! Autorzy pieśni, poeci pisujący wiersze na wachlarzach dam, twórcy sonetów - wszystkim świetnie się powodziło w naszym szczęśliwym mieście, lecz w ostatnim stuleciu swej autentycznej świetności Wenecja nie była miejscem, gdzie cokolwiek traktowano by poważnie lub z namaszczeniem. W Wenecji książki sprzedawano na kilogramy, jak cukier. Tak więc nie bardzo miałam skąd czerpać wiedzę na temat por- tretów, sztuki i artystów. Kiedy spotkałam Casanovę, wypełniała mnie frustracja z powodu mej całkowitej ignorancji w dziedzinach, które tak silnie mnie pociągały. Biegałam od kościoła do kościoła, wpatrywałam się w malowidła tak długo i intensywnie, że potem widziałam je wyraźnie nawet z zamkniętymi oczami. Dowiedziałam się - nie znając ich nazw - jakich barw używa się do malowania skóry oraz jak głębokie muszą być cienie na pofałdowanych zasło- nach. Dowiedziałam się, jaki szczególny rozbłysk na czole czyni świętego świętym. Poznałam wszystkie kłamstwa i kłamstewka, ja- kimi trzeba się posługiwać, jeżeli chce się namalować prawdę. Zro- zumiałam, że prawda jest celem, do którego prowadzą pogmatwane, częstokroć zwodnicze ścieżki. 44 Dowiedziałam się tak wiele, że stałam się filozofem malarstwa, równie oddalonym od rzeczywistej pracy artysty, jak filozof od praw- dziwego życia. Marzyłam o tym, by wziąć pędzel do ręki, a kiedy pragnienie stawało się nie do zniesienia, zanurzałam się w labirynt uliczek zamieszkanych przez artystów i napełniałam płuca rozkosz- nym zapachem barwników, farb i oleju. Casanovą wszystko to zmienił: teraz malowałam niemal co noc. Opuszczając go o bladym świetle poranka, zamykałam skrzynię z farbami, płótno zaś wkładałam do niewielkiego schowka w kajucie gondoli. Casanovą własnoręcznie wycierał mi z twarzy najwyraźniejsze smugi i plamy; resztę zmywa- łam po powrocie do domu, w gorącej kąpieli. Ta moja nocno-wodna działalność nie dawała mi jednak pełnej satysfakcji i oboje zdawaliśmy sobie z tego sprawę. Casanovą przed- stawił mnie przyjacielowi swego brata Francesca, również malarzowi, obecnie mieszkającemu w Dreźnie. Nie miał dobrych układów z brać- mi, o Francescu zaś wyrażał się z najwyższym lekceważeniem. - Wyobraź sobie, że jest impotentem! Jego nieszczęsna żona jed- nak go kocha i dlatego nie szuka zaspokojenia gdzie indziej. To bardzo smutne. Co gorsza, Francesco nie grzeszy także potencją, jeśli chodzi o talent malarski, choć muszę przyznać, iż całkiem nieźle maluje dym i ma wystarczająco dużo sprytu, żeby przykryć jego kłębami wszystko to, czego namalować nie potrafił. Z pewnością nie poleciłbym ci go jako nauczyciela, Cecilio, ma on jednak przyjaciela imieniem Antonio, który maluje portrety. Tak się składa, że akurat jest tu, w Wenecji. Zgodził się spotkać z tobą jutro po południu. Powiedz matce, że będziesz pomagała zakonnicom dekorować kościół przed ceremonią ślubną. Czy to wystarczy, by wytłumaczyć twoją kilkugodzinną nieobecność? Skinęłam głową. Nazajutrz rano zupełnie nie mogłam się skoncentrować na moich świętych. Z roztargnieniem przesuwałam palec po linijkach tekstu. Godziny mijały tak powoli, jakby ktoś nasypał piasku do trybów zegara. Jak tylko moje katusze dobiegły końca, pognałam przez miasto do San Vio, gdzie już czekał na mnie Casanovą oparty niedbale o studnię, szczupły jak marionetka. Wtedy po raz pierwszy ujrzałam go w świetle dnia