Niepewność bywa czasem gorsza niż brak uzbrojonej straży.

Sam król zresztą nie wątpił, że właśnie syn był przyczyną zajścia. Choć znużony podróżą, postanowił nie zwlekać i ranek następnego dnia zastał go już w drodze do Giecza. Zajechawszy na gród natychmiast posłał po tysięcz- nika, który zjawił się z twarzą ponurą i zaciętą. Mieszko przygotowany był, że niełatwa będzie ze starym wojem roz- mowa, a jego milkliwość jeszcze utrudniała jej rozpoczęcie. Postanowił mówić otwarcie i zaczął: — Nie będę taił, że choć mi pora spocząć, gdy do czasu spokój od wrogów, przeto przyjechałem, by jak się da, po- niesioną stratę wam wynagrodzić. Wojak uciekł z oczyma i mruknął: — Kryl za kry! Mieszko pohamował gniew, ale zapytał ostro: — Czyjejże to krwie żądacie? Osoria zaczerwienił się i nie odpowiedział, a król ciągnął: — Boleść przez was mówi, którą rozumiem. Ale Kościół rodowej pomsty zabrania i takie ninie jest prawo. Karać zasię moja rzecz i niczyja więcej. Ale gdyby i tak nie było, pytam: czyjej krwie żądacie? Piastowej? Przecz? Gadaj! Osoria zmieszał się i bąknął: — Wżdy wasz syn bitkę rozpoczął... — Jeszczem go nie pytał, ale niechby i tak. Wiecie, kto i kogo ubił? Bo nie jeno waszemu się legło, a i mój ninie 1 krew » 106 « liże się z ran. Zali i ja pomsty mam szukać? Pobiły się o byle co głupie podpite młokosy, my starzy, którym roz- sądek przystoi, ręki do tego mamy przykładać? Może giecka drużyna wojnę poznańskiej wyda? Lubo ze mną wojny chcecie? Osoria przybladł i powiedział cicho: — Wybaczcie, miłościwy panie! Trudno rozsądku słuchać, gdy sierdce boli. Rzekliście, że w łasce swej stratę mi chce- cie wynagrodzić. A cóże mi to, gdy ostawić nie ma komu! — Głos mu się załamał. — Jeszcze z was w sile mąż — odparł król. — Możecie po- tomstwa się dochować. A to sobie rzeknijmy, iżeśmy takoż nie bez winy. Młokosom spyży ująć, a wędzidła przykrócić, nie będzie ich roznosiło. Dufam, że swoich przekonacie, iże szkoda wzajem krwie sobie upuszczać, gdy rychło indziej bę- dzie potrzebna. A minie żałoba, sam niewiastę wam zaswa- tam, o posag zadbam i na weselisko się zapraszam. Osoria bez słowa rękę króla ucałował, który za głowę go ścisnął i łaskawie odprawił. Ale przygnębiony był. Bolko nie jedna sobie przyjaciół, po zadanej ranie blizna ostaje, która przypomnieć się lubi. Nie chciał jednak sądzić syna nie wysłuchawszy, z nie- chęcią jednak myślał o spotkaniu z nim we dworcu nad jeziorem, jedynym miejscu, z którym dotychczas wiązały się tylko wspomnienia szczęśliwej młodości. Teraz ich tam nie odnajdzie. Mieszko polecił obudzić się przed świtem, chcąc jednym dniem stanąć w dworcu nad Lednickim Jeziorem. Orszak odesłał do Poznania i o szarym brzasku był już w drodze. W cztery konie koło południa zatrzymali się w Kostrzyniu, przetarli je, naobroczyli i pożywiwszy się ruszyli dalej. Dzień z rana pogodny chmurzyć się zaczął, z zachodu ru- szył wiatr, skręcił na północny i przybierając na sile siec » 107 <; jął twarze jadących śniegowymi krupami. Gdy dotarli do Pobiedzisk, zapadła już ciemność, mróz i wicher wzmagały si-^. Towarzyszący królowi giermek i pachołkowie sądzili, że tam przenocują, król jednak, choć sam znużony, nawet zatrzymać się nie pozwolił. Od celu podróży dzieliły ich już tylko dwie mile, a niespokojny był, co tam znajdzie. Gdy jednak ujechali kilka stajań, zawahał się, czy nie zawrócić. Teraz już przeć musieli pod prąd śnieżnej rzeki, która ślepiła oczy i zapierała oddech. Coraz trudniej było przynaglić konie do kłusa, co pół stajania przechodziły w stępa, wlokąc się z opuszczonymi łbami. Choć okolicę znali wszyscy, żaden nie wiedział, gdzie się znajdują. Za- wianego gościńca, wiodącego z Poznania do Gniezna, mogli nie zauważyć. Teraz już nie czas było zawracać do Pobie- dzisk, łatwiej znaleźć jezioro, które jeszcze nie mogło za- marznąć, niż grodek wtopiony w biały zmrok. Jedno było pewne, że po takiej nocy, spędzonej bez ognia i dachu nad głową, nie będzie już dniało. Mieszko pierwszy zeskoczył z konia, zarówno by mu ulżyć jak i dla rozgrzania się ruchem, i tak wlekli się noga za nogą. Czas dłużył się, zdać się mogło, że dawno ujechali dwie mile. Nawet jeśli nie zbili się z kierunku, mogli nie zauważyć jeziora, ślepieni miotanym w oczy śniegiem. Po- zostawało tylko iść przed siebie, póki sił starczy. Wcześniej niż dostrzegli przed sobą ścianę lasu, w wycie wichury wmieszał się jakby szum wodospadu. Gdy wje- chali między drzewa, zdać się mogło, że burza osłabła, śnieg przestał kłuć przemarznięte twarze i pocieplało. Zaświtała nadzieja, że znajdzie się wykrot, w którym będzie można sklecić jaką taką osłonę i naniecić ognia. Nawet konie ru- szyły raźniej i szli przed siebie, aż w białym mroku zama- jaczyło coś ciemniejszego i za chwilę spłacheć nie zamarz- niętej wody zagrodził im drogę. Król przetarł zaczerwienione od wiatru oczy. Mimo za- wiei przeciwległy brzeg wody był widoczny. Mogła to być tylko wchodząca w lasy odnoga Lednickiego Jeziora, a za » 108 < t M .«? K'- nią cel podróży. Mieszko bez wahania skręcił wzdłuż brzegu na wschód, a jednocześnie pomyślał, że gdyby zbili się nie- co dalej w tym kierunku, o parę stajań ominęliby schronie- nie, a wtedy objęcie władzy przez Bolka mogło nie być już sprawą przyszłości. Ludzie i konie byli u krańca sił i gdyby nie nadzieja, że wkrótce znajdą się pod dachem, nie stałoby ich już do dalszego pochodu. Gdy dotarli na otwartą polanę, pośrodku której ledwo widoczne przez białą zasłonę majaczyły zabudowania dwor- ca, wichura znowu uchwyciła ich w swe szpony. Przez jej wycie nie słyszeli nawet ujadania psów, ale oznajmić ich musiały, bo gdy zbliżali się, wyskoczyły z mroku jak błędne ogniki jaśniejsze plamy okien