Niepewność bywa czasem gorsza niż brak uzbrojonej straży.

Nie macie nic przeciwko fotografiom? – W żadnym wypadku – odparł Wais. – Współpraca z panem leży w naszym interesie – dodał Kaldaq nieco chropawą, ale w pełni zrozumiałą angielszczyzną. – Wspaniale. Oczywiście, jeśli okaże się, że to jednak podpucha, to pożałujecie, żeście się kiedykolwiek urodzili. – Już żałuję, że to nie żarty... – mruknął pod nosem Will. – Powód naszej obecności... – powiedział Kaldaq do Willa. – Jeszcze nie teraz, najpierw trzeba go upewnić – odparł po massudzku Dulac. – Słucham? – Benjamin spojrzał po rozmówcach. – Przepraszam. – Wspomniałeś o setkach inteligentnych ras. To szokująca wiadomość, synu. – Co gorsza, nie wszystkie z nich są przyjazne. Benjamin przymrużył oczy. Mając nadzieję, że to pomoże w pertraktacjach, Will pozwolił Waisowi opowiedzieć całą historię konfliktu między Ampliturarni a Gromadą. Gdy ptakowaty skończył, redaktor zamilkł na dłuższą chwilę. Wyraźnie przetrawiał usłyszane sensacje. Zdecydowanym ruchem wyłączył wszystkie nachalnie mrugające światełka konsolki na biurku. – Nie musimy się angażować – powiedział Will przerywając ciszę. – To nie nasza wojna. Nie jesteśmy członkami Gromady. – Owszem. Benjamin odnotował zdumione, wyczekujące spojrzenia całej czwórki obcych. Nie potrafił odczytać wyrazu ich dziwnych twarzy, ale to jedno rozumiał i bez tłumacza. – Ptasi gość powiedział, że te wrogie istoty, Ampliturowie, przerabiają wszystkich na swoją modłę. Członkowie Gromady nie mają ochoty na pranie mózgu. Po cichu rekrutują ludzi, aby ci pomogli im w walce, i dlatego Ampliturowie pchają się do nas już teraz. Żeby zniechęcić ludzi do udziału w imprezie. – Coś w tym rodzaju – przyznał Will. – Nie wiemy jednak, czy przybędą walczyć czy rozmawiać. Może w ogóle nie przylecą? – Nie synu, to nie są dobre pytania. Pytanie brzmi: czy mamy tylko siedzieć na tyłkach i czekać, co z tego wyniknie? Może lepiej przygotować się najpierw na każdą ewentualność? Postaraj się dobrze mnie zrozumieć, jestem najbardziej pokojowo nastawionym do świata człowiekiem, jakiego dotąd spotkałeś. Jeśli czytasz naszą gazetę, to wiesz, że nie popieramy nawet tak zwanych „chirurgicznych interwencji” przeciwko baronom narkotykowym. Jednak z drugiej strony wcale mi się ci Ampliturowie nie podobają. Nie sądzę, abym życzył sobie takich wychowawców dla moich wnuków. – Musicie się do nas przyłączyć – powiedział Kaldaq za pośrednictwem translatora. – Choćby dla własnej ochrony. – Czyżbyśmy mieli tu do czynienia z niejaką różnicą poglądów? Mniejsza z tym. Cokolwiek zostanie postanowione, będę optował za podjęciem przygotowań do skutecznej obrony. Czy ma pan coś przeciwko temu, panie Dulac? Will poczuł, że kilka minut rozmowy ze starszym panem obróciło wniwecz jego wieloletnie starania. Ale nie pojął jeszcze znaczenia tego faktu. – To nie jest konieczne. Zdumiony Will spojrzał na Kaldaqa. – Chwilę, sam powiedziałeś... – Stwierdziliśmy tylko, że przybycie Ampliturów jest wysoce prawdopodobne i że na ten wypadek dobrze byłoby przygotować wasz świat do obrony. Nie powiedzieliśmy, że to wy musicie go bronić. To sugestia, nie żądanie. W razie konieczności Gromada podejmie wszystkie niezbędne działania. – Nie należymy do waszej federacji – zauważył Benjamin. – Czemu mielibyście nadstawiać za nas karku? Znaczy ci z was, którzy mają karki. – Od paru lat kilka tysięcy Ziemian walczy u naszego boku. Nie jest ich wielu, ale odgrywają znaczącą rolę. Niektórzy oddali życie w służbie Gromady, o ile nie za jej sprawę. Nie możemy rzucić ich rodzinnej planety na pastwę Ampliturów. – To dość altruistyczne podejście. – Tu nie ma żadnego altruizmu. – Kaldaq mówił powoli, aby translator na pewno przełożył dobrze każde słowo. – Robimy to dlatego, że niektórzy z was oddali nam spore usługi i mamy nadzieję na jeszcze większą pomoc w przyszłości. Poza tym dostrzegamy niebezpieczeństwo związane z poddaniem was Ampliturom. – A jeśli ten chłopak Kajunów ma rację? – Redaktor wskazał na Willa. – Przypuśćmy, że gdy ludzie dowiedzą się o konflikcie, postanowią jednak nie brać w nim udziału. Ze będą sobie życzyć, abyście się wszyscy wynieśli. – A jak ty sądzisz? – spytał Hivistahm. – Jaka będzie opinia większości populacji? – Nie wiem. Od tego są badania opinii publicznej. Na dodatek mogę sobie jakoś wyobrazić reakcję mieszkańców tego jednego kraju. Macie jakieś pojęcie, od czego ci Ampliturowie zaczną, gdy już tu przylecą? – Najpierw spróbują rozmów – wyjaśnił Kaldaq. – Potem będą chcieli nawiązać bliski kontakt z waszymi przywódcami, aby wpłynąć na ich umysły. Jeśli im na to nie pozwolicie, postarają się narzucić wam swoją wolę siłą. W razie pełnego niepowodzenia uznają was za skrajnie niebezpiecznych i zdecydują się na eksterminację. – Ptakowaty mówił, że większość walk toczy się na powierzchni planet i że praktycznie nie można powstrzymać sił inwazyjnych przed lądowaniem. – Zgadza się – powiedział Wais. – Kapitan komandor Kaldaq może podać przykłady. Ja jestem tylko tłumaczem, nie znam się na militariach. – Jak moglibyście nas bronić? – Możemy sprowadzić z powrotem kilka tysięcy Ziemian, którzy znają już nasze systemy broni. Reszta obrońców składałaby się z Massudów wspieranych przez inne rasy. Siły Ampliturów nie wylądują na terenach zurbanizowanych, których mieszkańców będą starali się oszczędzać. Będą chcieli przejąć kontrolę nad instalacjami wojskowymi, źródłami energii i dystrybucją żywności, aby wymusić kapitulację – wyjaśnił Kaldaq. – Nie chcą was wygubić, ale podporządkować sobie – dopowiedział T’var. – Będą walczyć na otwartym terenie tak długo, aż unicestwią wszystkie wysyłane przeciwko nim siły. – Brzmi to cywilizowanie – mruknął Benjamin. – No i proszę! – krzyknął Will. – Kto mówi, że nie uda nam się przekonać ich, aby zostawili nas w spokoju? C.R. Benjamin podrapał się po czole. – Jeśli wszystko, co słyszałem, jest prawdą, to raczej nie ma co liczyć na pozytywny wynik negocjacji z tymi stworami. – Dokładnie. – Kaldaq zrobił kilka kroków. Nie potrafił tak długo stać nieruchomo w jednym miejscu. Ktoś mniej opanowany dawno już chodziłby po pokoju. – Albo popiera się ten ich Cel, albo jest się wrogiem. – Ale przecież oni mają własną sztukę, poczucie piękna – odezwał się Will. – Czemu nie możemy podzielić się z nimi tym dziedzictwem, zamiast walczyć? – Podejrzewam, że cała ich sztuka nastawiona jest na opiewanie wspaniałości Celu, mam rację? – spytał Benjamin. – Jak dla mnie, to zbyt restryktywne podejście. Nie lubię systemu nakazowego, lubię za to, gdy redaktorzy się ze mną nie zgadzają, To ożywia sprawy. Taki homogenizowany, jednorodny świat jakoś mnie nie kusi. – Ależ nie możemy mieć pewności – zaprotestował Will