Niepewność bywa czasem gorsza niż brak uzbrojonej straży.

W pokoju śpiewają duchy. Za drugim razem jest ciszej, deszcz pada miarowo za oknem; potężne, rytmiczne fale dźwięków przetaczają się przez spadzisty dach. Tym razem jej sen pozostaje z nią, jeszcze pomrukuje w jej ciele; Jared, jego skryta twarz, chłód jego ocierającej się o nią naelektryzowanej skóry, niepewne bicie serca w kołysce jego piersi. W ciemności na ciekłokrystalicznym wyświetlaczu budzika widnieje godzina 3:57, środek nocy. Zapomniała o jego chorym sercu, jego dziwnej arytmii. Pamięta noc spędzoną z Danielem niedługo po imprezie, na której Jared osunął się i upadł z walącym dziko sercem, a Daniel, w przebłysku nerwowego kokainowego geniuszu, próbował mu wyjaśnić matematykę rządzącą nierównym rytmem jego serca, sekwencję nieregularności jego uderzeń, 2, 5, 8, 11. Jared szklanym wzrokiem, ze ściągniętymi ustami patrzył, jak Daniel mówi, za szybko, niemal jednym tchem przeskakując z tematu na temat, z pętli równań na geometrię fraktali, a ona z całego serca pragnęła, żeby przestał, żeby zamilkł. Żeby się uspokoił. Deszcz pełza po niskich dachach, a ją znów ogarnia sen. Kiedy ponownie się budzi, jest ponury, parszywy dzień. Zimny wiatr rozprasza wilgotne i lepkie powietrze, które w palącym słońcu klei się do jej skóry jak pot z obcego ciała. Piasek na plaży zarzucony jest szczątkami naniesionymi przez sztorm, papierami, gumą, torebkami, wodorostami. Jest też dziecięca lalka z jedną ręką uniesioną ponad głowę, splątanymi włosami, patrzącym ślepo jednym niebieskim okiem. Cuchnące ciało pelikana z szyją wykręconą pod dziwnym kątem, upierzeniem zbitym i brudnym. Woda jest szara i lekko wzburzona, porusza się zdradliwie, nieobliczalnie. W brudnym świetle spowija ją jakaś złowroga, żółtobrązowa po- 1 in świata. Anna rozbiera się do stroju kąpielowego, brnie przez zanieczyszczoną wodę, która napiera na nią, sapie jakby ze złością. Zanurzywszy się do ud, zatrzymuje się, kałowy odór oceanu wystarczy, żeby ją odstraszyć. Wycofuje się pospiesznie, wchodzi po schodach z ręcznikiem w poszukiwaniu jakiegoś kranu, żeby spłukać ten smród ze swego ciała. Zła, że nie mogła popływać, wspina się powoli po ścieżce na szczyt klifu. Bolą ją oczy, w czaszce odzywa się wysoki szum wywołanego brakiem snu bólu głowy. Po powrocie do mieszkania czuje spokój. Wchodzi pod prysznic i starannie obmywa się pod strumieniem ciepłej wody. W pokoju znajduje roztrzaskane szczątki wazonu, kuca przy nich, zaczyna wybierać większe kawałki z zamiarem uprzątnięcia reszty odkurzaczem. Jeden z odłamków, zakrzywiony pazur zielonego szkła, pozostawia na jej dłoni długie nacięcie. Anna spogląda na nie i klnie, zaskoczona, że nie czuje bólu. I wtedy, niemal natychmiast, krew zaczyna kapać na podłogę, więc szybko idzie do łazienki, szukając czegoś, żeby ją zatamować. Owijając ranę papierem toaletowym, czuje nadchodzący ból, nagły, silny, przyciska więc mocniej papier, próbując zwilżyć jego brzeg. Mija sporo czasu, zanim krew przestaje płynąć, a Anna zmuszona jest stać spokojnie ze złożonymi dłońmi. Kiedy w końcu krwawienie ustaje, odwija przesiąknięty papier, pod którym widnieje obrzmiała, biała linia przecięcia, trzycentymetrowa rana ciągnąca się od drugiego stawu palca wskazującego w dół lewej dłoni. Czuje tępe pulsowanie. Ostrożnie odchyla brzeg rany, krzywi się, gdy znów przetacza się przez nią fala bólu; rozcięcie ponownie zaczyna krwawić. Patrząc na nie, przypomina sobie szramę na twarzy Setha, zastanawia się, czy po tej ranie też pozostanie blizna, unosi prawą dłoń, wodzi palcami po uszkodzeniu. Włoski jeżą się jej na karku, gdy dotyka ust w miejscu, gdzie zrost przecina jego wargę. MlNĄŁ TYDZIEŃ, odkąd znalazł mnie Denzel. Siedem dni i siedem nocy, które minęły jak mgnienie oka; siedem obrotów ziemi pod moimi stopami, których nawet nie byłabym świadoma, gdyby nie śledziły ich systemy w domu. Znalazł mnie nagą, przemarzniętą do szpiku kości