Niepewność bywa czasem gorsza niż brak uzbrojonej straży.

Toby próbował wszędzie, od wielkiego, zdobionego mosiądzem Chez Paree, po małe bary rozsiane na Rush Street. Odpowiedź była nie­zmiennie taka sama. Nikt nie chciał zaangażować takiego chły­stka. A czas uciekał. Toby miał już prawie dziewiętnaście lat; najwyższa pora, by zacząć realizować marzenia matki. Klub, do którego Toby dość często zachodził, nazywał się Knee High. Program rozrywkowy składał się z występów zmę­czonego tria jazzowego, przegranego, wiecznie pijanego akto­rzyny komediowego w średnim wieku oraz dwóch striptizerek, Meri i Jeri, znanych jako siostry Perry, co dziwniejsze, pra­wdziwych sióstr. Miały po dwadzieścia kilka !at i były, w tani i wulgarny sposób, atrakcyjne. Pewnego wieczoru Jeri podeszła do baru i usiadła obok To-by'ego. Uśmiechnął się do niej i odezwał uprzejmie: - Podobał mi się twój występ. Jeri zwróciła ku niemu wzrok i ujrzała naiwnego chłopca o dziecięcej twarzy, zbyt młodego i zbyt ubogo odzianego, aby mogła to być poza. Skinęła obojętnie głową i już miała się od­wrócić, gdy Toby wstał. Dziewczyna gapiła się przez chwilę na wiele mówiące wybrzuszenie w jego spodniach, podniosła oczy i ponownie spojrzała na młodą, niewinną twarz. - Jezu Chryste! - wykrzyknęła. - Czy to wszystko twoje? Uśmiechnął się. - Jest tylko jeden sposób, by się przekonać. O trzeciej nad ranem Toby był w łóżku z obydwiema siostra­mi Perry na raz. Wszystko zostało starannie zaplanowane. Na godzinę przed występem Jeri zaprowadziła klubowego komika, nałogowego hazardzistę, do pewnego apartamentu przy Diversey Avenue, gdzie zapamiętale grano w kości. Na ten widok oblizał wargi i rzekł: - Możemy tu zostać tylko minutkę. Pół godziny później, gdy Jeri cichcem opuszczała lokal, ko­mik potrząsał kubkiem. - Muszę wygrać, ty sukinsynu! - wrzeszczał jak oszalały, cały zatopiony w świecie fantazji, w którym sukces, pozycja gwiazdora, pieniądze - wszystko zależało od jednego rzutu kośćmi. A w Knee High Toby, czysty i schludny, siedział przy barze i czekał. Nadeszła pora występu, a komik się nie pojawił. Właściciel klubu klął rozwścieczony. - Koniec z tym bękartem! Niech się tu nawet nie zbliża! - Ma pan rację - rzekła Meri. - Jednak szczęściarz z pana. Ma pan innego aktora, siedzi przy barze. Właśnie przyjechał z Nowego Jorku. - Co? Gdzie? - Właściciel przyjrzał się Toby'emu. - Na li­tość boską! A gdzie jego niańka? Przecież to jeszcze dziecko! - Jest świetny! - powiedziała Jeri i mówiła to szczerze. - Niech go pan wypróbuje - dorzuciła Meri. - Nic pan nie traci. - Z wyjątkiem pieprzonych klientów! - W końcu, wzruszy­wszy ramionami, podszedł do miejsca, gdzie siedział Toby. - Więc jesteś aktorem estradowym, hę? - Taa - odparł Toby obojętnie. - Właśnie skończyłem robić jeden kawałek w Catskills. Właściciel przyglądał mu się z namysłem. - Ile masz lat? - Dwadzieścia dwa - skłamał Toby. - Gówno tam. No, dobra. A jeśli zrobisz klapę, to nie doży­jesz swoich dwudziestych drugich urodzin. To było to. Marzenie Toby'ego Temple'a urzeczywistniło się. Stał w kręgu światła, podczas gdy orkiestra grała dla niego fanfarę, a publiczność, jego publiczność, czekała, aby odkryć w nim wielkość, aby go uwielbiać. Silne wzruszenie przeszka­dzało mu mówić. Zupełnie, jakby był złączony z publicznością jakąś magiczną więzią, jakby stanowił z nią jedność. Na mgnie­nie oka stanęła mu w pamięci matka. Miał nadzieję, że widzi go teraz, gdziekolwiek jest. Fanfara ucichła. Toby rozpoczął swój rutynowy występ. - Dobry wieczór, szczęśliwi ludzie. Nazywam się Toby Temple. Myślę, że każdy z was zna swoje nazwisko. Cisza. Ciągnął dalej: - Słyszeliście już o nowym zwierzchniku chicagowskiej mafii? To pedał. Od dzisiaj poczynając, „pocałunek śmierci" obejmie także obiad i dancing. Nikt się nie śmiał. Wpatrywali się w niego zimno, pełni wro­gości. Toby poczuł w żołądku ostre ukłucie strachu. Całe ciało miał mokre od potu. Cudowna więź z publicznością gdzieś zniknęła. Uparcie kontynuował: - Podpisałem właśnie kontrakt w teatrze w Maine