Niepewność bywa czasem gorsza niż brak uzbrojonej straży.

Powróciłem z bezdennych przepaści i brudów życia, a jednak zdołałem znaleźć upodobanie w arkadyjskiej prostocie tych młodzieńców i dziewic oddających się nauce. Prócz tego znalazłem drogę w krainę umysłu i byłem przepojony intelektualizmem. (Ach! później niestety poznałem, że i upojenie duchowe powoduje również kociokwik.) ROZDZIAŁ XXII Potrzeba było trzech lat na ukończenie szkoły średniej. Stałem się więc niecierpliwy. Uczęszczanie do szkoły średniej było dla mnie równoznaczne z trudnościami natury finansowej. Nie byłem w stanie wytrwać dłużej i pragnąłem dostać się za wszelką cenę na uniwersytet. Postanowiłem zatem krótko się załatwić ze szkołą średnią i pożyczywszy pieniędzy wstąpiłem na kursy maturalne. Według planu miałem przejść na uniwersytet za cztery miesiące oszczędzając w ten sposób dwa lata. Bogowie, jak ja się zakuwałem! Dwuletni materiał z obcej mi zupełnie dziedziny miałem ukończyć w ćwierć roku. Po pięciotygodniowym wkuwaniu napchałem głowę równaniami drugiego stopnia i mnóstwem regułek chemicznych, gdy pewnego razu dyrektor zakładu wziąwszy mnie na stronę oświadczył, że aczkolwiek z największą przykrością zmuszony jest zwrócić mi czesne i prosić, bym zakład jego zechciał opuścić. Nie ma on, broń Boże, nic przeciw mnie jako uczniowi. Przeciwnie, zrobiłem zadowalające postępy i nie ulega wątpliwości, że zakwalifikowany do przyjęcia na uniwersytet, poczyniłbym tam postępy niemniej zadowalające, ale z tym bieda, że mój wypadek stał się już w całym mieście głośny. Jak to, mówiono, wystarcza praca czteromiesięczna do opanowania materiału dwuletniego? Mogłoby to doprowadzić do skandalu, a nawet uniwersytet zacząłby się odnosić z nieufnością do tych kursów przygotowawczych. Muszę zatem ustąpić, jeżeli nie chcę narazić go na podobne nieprzyjemności. Ustąpiłem. Pieniądze pożyczone zwróciłem i zacisnąwszy zęby zabrałem się do pracy sam. Egzamin wstępny na uniwersytet miał się odbyć za trzy miesiące. Bez pomocy nauczycielskiej, bez praktyki laboratoryjnej, siedziałem zamknięty w swym pokoiku i wszelkimi siłami wtłaczałem w mózg materiał dwu lat nauki w ciągu tych krótkich trzech miesięcy powtarzając jeszcze materiał z roku poprzedniego. Kułem dziewiętnaście godzin na dobę. Spędziłem tak trzy miesiące, pozwoliwszy sobie tylko parę razy na urozmaicenie. Zarówno mózg jak i organizm poczęły się wycieńczać, a jednak wytrwałem. Doznawałem silnego kłucia w zmęczonych oczach. Wzroku nie utraciłem, ale widziałem czarne plamy i punkty latające mi przed oczami. Miałem tak silne samopoczucie i taką wiarę w samego siebie, że czułem się zdolny do rozwiązania kwadratury koła. Odkładałem to jednak na później, po egzaminach. Potem dopiero im pokażę! Zbliżyły się egzaminy. W tym czasie nie zmrużyłem prawie oka poświęcając każdą chwilkę na powtarzanie i kucie. Gdy miałem w kieszeni świadectwo z ostatniego przedmiotu, poczułem, że mam klasyczny wypadek wyczerpania mózgu. Pragnąłem nie widzieć książek, nie myśleć, nie patrzyć na nikogo, kto tylko mógł mieć zdolność myślenia. Jedno tylko lekarstwo znałem na taki stan — ścieżkę przygód. Nie czekając tedy nawet ogłoszenia wyniku egzaminów wynająłem łódź żaglową, wrzuciłem do niej parę zwiniętych koców i trochę żywności i wypłynąłem. Wydostawszy się z przystani oaklandzkiej na ostatnich falach wczesnego porannego odpływu chwyciłem prąd w górze zatoki. Silna bryza poniosła mnie wzdłuż brzegu. Nad zatoką San Pablo i nad cieśniną Carquinez unosiły się dymy z Hut Selby. Wyszedłem pod wiatr odwracając się od tych stron, które niegdyś poznałem jeszcze na kutrze Reindeer ze starym Nelsonem. Przede mną ukazała się Benicja. Wpłynąłem do zatoczki Turner's Shipyard, okrążyłem Solano, i kołysałem się na falach wzdłuż wybrzeża rojącego się od osad rybackich, wśród których niegdyś żyłem i upijałem się do nieprzytomności. I oto teraz nastąpił wypadek niezmiernie doniosły, którego możliwości nigdy bym nie przypuścił. Nie miałem zamiaru zatrzymać się w Benicji. Prąd sprzyjał, dął łagodny wiatr, słowem, idealne warunki żeglugi. Przede mną ukazały się Bull Head i Army Points znacząc wejście do zatoki Suisun, nad którą unosiła się leciuchna mgła. A jednak, rzuciwszy ledwie okiem na chaty rybackie, sterczące na palach wzdłuż wybrzeży, w jednej chwili, bez namysłu, spuściłem żagiel, chwyciłem za wiosła i skierowałem statek ku brzegom. W okamgnieniu zdałem sobie poprzez mgłę, w którą mózg mój był spowity, sprawę z mego pragnienia. Pragnąłem się urżnąć! Pożądanie to było tak nagłe i kategoryczne jak rozkaz. Nie było co do tego żadnych wątpliwości. Wyczerpany mózg pragnął orzeźwienia, a długoletnie doświadczenie wskazywało mu sposób. Była to chwila przełomowa. Po raz pierwszy w życiu pragnąłem upić się świadomie i celowo. Nowy, nieznany objaw potęgi Johna Barleycorna. To pożądanie alkoholu nie było wcale cielesne, była to wyraźnie duchowa potrzeba. Przepracowany i zatruty mózg szukał zapomnienia. Kwestia ta wystąpiła obecnie zupełnie jaskrawo. Pomimo strasznego wyczerpania umysłowego, nawet na myśl nie przyszedłby mi alkohol, gdybym go do tej pory nigdy nie zaznał. Od samego początku nieprzeparty wstręt do niego, potem picie jedynie dla utrzymania stosunków towarzyskich głównie dlatego, że bez alkoholu zamknięta jest droga przygód, a dziś doszło do tego, że mózg mój nie tylko wołał o alkohol, lecz nawet pragnął upić się do nieprzytomności. Gdybym nie przywykł z dawna do alkoholu, mózg mój nie mógłby się o niego dopominać. Byłbym pożeglował do zatoki Bull Head i zapomniał o znużeniu wśród mgły w zatoce Suisun. Wiatr szumiący w moim żaglu byłby mnie upoił jak wino i zmęczonego orzeźwił. Teraz jednak przybiłem do brzegu, przywiązałem łódź i pobiegłem czym prędzej pomiędzy barki. Charley le Grant rzucił mi się na szyję. Żona jego, Lizzie, przycisnęła mnie do obfitego łona, a Billy Murphy, Joe Lloyd i reszta niedobitków starej armii brała mnie kolejno w swe ramiona. Charley chwycił dzban i pobiegł do szynku Jorgensena, po drugiej stronie nasypu kolejowego; oznaczało to piwo. Ja zaś chciałem wódki, krzyknąłem więc za nim, żeby przyniósł butelkę. Niezliczone razy wędrowała tego dnia butelka przez nasyp kolejowy i z powrotem. Coraz to inni starzy przyjaciele z dawnych dni wolności wchodzili do chaty: rybacy — Grecy, Francuzi i Rosjanie