Niepewność bywa czasem gorsza niż brak uzbrojonej straży.

Niektórzy żołnierze byli ciemniejsi od Portorykańczyków, których widywała w Brooklynie. W pomieszczeniu dworca lotniczego stanowiska odprawy paszportowej były obsadzone przez kobiety, niektóre o czarnych oczach i oliwkowej skó- rze, inne znów rude i piegowate. Niektóre były nawet blon- dynkami, jak Skandynawki. Dopiero gdy wypchnięto ją bez- ceremonialnie na dwór, w duszną noc, ujrzała twarze ludz- kie, wśród których miała rozpoznać kogoś, kto po nią przy- jechał. Na końcu odgrodzonego szpaleru ludzi wykrzykujących powitania w najrozmaitszych językach, stała kobieta w średnim wieku. Miała na sobie ciemną suknię z długimi rękawami, na głowie chustkę, a w ręku tablicę z napisem "Luria". Gdy Debora podeszła do niej, kobieta spytała w jidysz: - Bist du der rebbes tochter? - Tak - odpowiedziała Debora, spocona, z trudem chwy- tając oddech. - Jestem Debora... - A ja Lea - powiedziała kobieta krótko. - Żona rebego Schiffmana. Samochód czeka tam. Odwróciła się i ruszyła szybkim krokiem, a za nią Debora, dźwigająca swoje 'bagaże. Przeżyła szok, gdy zobaczyła Leę Schiffman z bliska. Wcale nie była to kobieta w średnim wieku, jak wydawało się z da- leka, lecz zmęczona dwudziestoparoletnia dziewczyna o przy- gaszonych oczach i bladej twarzy. Do samochodu było na szczęście niedaleko. Debora spo- dziewała się, że będzie to stary grat, tymczasem ku swemu zdumieniu ujrzała wydłużonego mercedesa diesla z plastiko- wym "kogutem" z napisem "Taxi". Podczas gdy kierowca ładował walizki Debory na bagażnik na dachu, Lea przedstawiła pozostałych pasażerów - swoją siostrę, Brachę, ubraną podobnie jak ona sama i trzymającą na ręku niemowlę, oraz męża Brachy, Mendla, brodatego młodego mężczyznę o wyglądzie intelektualisty. - Szalom - powiedzieli chórem. Były to pierwsze słowa powitania, jakie usłyszała. Nie uszło jej uwagi, że mąż wyraźnie odwrócił od niej spo- jrzenie. Nie chciał kusić licha. Jak dużo wiedzą? - zastanawiała się. - Czy powiedziano im o jej grzechu? W każdym razie będzie musiała ich jakoś sobie zjednać, skoro ma żyć w tym środowisku. Albo będzie widywała wyłącz- nie ich plecy, jak w tej chwili Mendla, który pogrążył się w ożywionej rozmowie z kierowcą. W połowie drogi do Jerozolimy dziecko Brachy rozpłakało się i matka zaczęła śpiewać mu kołysankę, którą Debora pa- miętała z własnego dzieciństwa. To tylko spotęgowało jej wyob- cowanie, spróbowała jednak być uprzejma. - Śliczne dziecko - powiedziała. - Chłopiec czy dziew- czynka? - Och, na szczęście chłopiec - odrzekła kobieta. - Mam już trzy dziewczynki. Okna taksówki były otwarte, sosnowy aromat przesycał powietrze. W niecałą godzinę później mrok judejskich wzgórz rozstąpił się przed oazą światła. Aczkolwiek dla Debory było niepojęte, że inni pasażerowie mogą zachować kamienny spo- kój na widok świętego miasta Jerozolimy, nikt nie odezwał się nawet słowem. Wjechali w ciemne uliczki Mea Shearim. Tylko w pojedyn- czych oknach paliło się światło, to zapewne uczeni ślęczeli nad świętymi tekstami. Taksówka zatrzymała się przy Shmuel Salant i wszyscy wysiedli. Pani Schiffman marudziła przez chwilę z kluczami, wresz- cie drzwi skrzypnęły i wszyscy weszli do środka, Debora ostatnia. Przy stole nakrytym ceratowym obrusem siedział korpulent- ny mężczyzna ze szpakowatą brodą. W dzień pomieszczenie to służyło zapewne jako jadalnia. Wstał i przyjrzał się Deborze. - A więc to ty jesteś córką rabiego Mosesa. Wyglądasz na zdrową dziewczynę. Niech Bóg cię osłania przed złym okiem. Zmęczonej podróżą samolotem i emocjonalnie wyczerpanej Deborze nie przychodziła na myśl żadna odpowiedź. - Dziękuję, rebe Schifman - wymamrotała. - To znaczy, dziękuję za przyjęcie mnie. - Jest późno - rzekł na to gospodarz i nakazał żonie:- Pokaż jej, gdzie śpi. Lea zmierzyła niechętnym wzrokiem Deborę, skinęła głową, po czym kazała jej iść za sobą wąskim korytarzem, w którym znajdowało się kilkoro drzwi. - Wejdź - powiedziała, otwierając jedne z nich. - Dałam ci łóżko przy oknie. Dopiero wtedy Debora usłyszała głośne oddechy innych osób śpiących w tym małym pokoju. W słabym świetle pada- jącym z korytarza ledwie dały się rozróżnić trzy wąskie łóżka stłoczone na niewielkiej przestrzeni. Na dwóch z nich, pod wyszarzałymi kocami, leżały drobne figurki. - Lepiej przebierz się w łazience. Nie chcę, żeby dzieci się obudziły, idą jutro do szkoły. Debora skinęła w milczeniu głową. Otworzyła walizkę, wy- jęła szlafrok i zostawiła bagaż w ciasnym pokoiku. Czując ulgę, że choć przez krótką chwilę będzie sama, poszła koryta- rzem do łazienki. Gdy umyła twarz, spojrzała w zmatowiałe lustro. Zobaczyła w nim bladą młodą dziewczynę, którą kiedyś znała, dziewczynę kompletnie teraz przeobrażoną, z ciemnymi sińcami pod przy- gasłymi, udręczonymi oczyma. - Czy nie byłaś przypadkiem Deborą Lurią? - spytała swego odbicia. - Tak, byłam - odpowiedziała znużona twarz. 14 Timothy Przez miesiąc po wyjeździe Debory Timothym targały dwa sprzeczne uczucia - gniew i poczucie winy. Nie mógł sobie wybaczyć, że stał się przyczyną wygnania Debory. Ośmielił się nawet napisać do rabina list, w którym zapewniał go, że ponosi całkowitą winę za ten incydent, i twierdził stanowczo, że przy- jmie z pokorą każdą karę