Niepewność bywa czasem gorsza niż brak uzbrojonej straży.

Podobne materiały miałem szansę znaleźć jedynie w sous prefecture w Poli. Ciekaw byłem nowego sous prefeta, wypadało też mu się przedstawić. Powędrowałem do miasta w towarzystwie dyrektora wiejskiej szkoły. Mężczyzna ów był młodym Bamileke, członkiem dynamicznego i przedsiębiorczego plemienia z południowo-zachodniej części kraju, które czasami nazywano "Żydami Kamerunu": znajdywało się ich wszędzie tam, gdzie był przemysł, zysk i handel. Stanowili dominującą większość w wielu zawodach i tworzyli główny trzon nauczycielstwa na Północy - wysyłano ich tam w ramach pomocy państwa dla gorzej rozwiniętych regionów. Nauczyciel miał zwyczaj wpadania do mnie w środku dnia na filiżankę kawy - podczas przerwy w zajęciach szkolnych. To, co mówił, obracało się zwykle wokół jednego tematu - przerażającego prymitywizmu Północy. - Ci ludzie są jak dzieci - wyjaśniał. - Myjesz ich, ubierasz, uczysz, co dobre, a co złe i, naturalnie, wszystko to wydaje im się bardzo trudne. Płaczą. Ale potem sami lepiej się czują. Oto co my, ludzie Południa, robimy dla Północy. Rozwodził się całymi godzinami nad koniecznością uczenia tubylców logicznego myślenia, do czego naturalnie potrzebna była znajomość francuskiego. Czasami opowiadał mi o walkach, które toczono na Południu przeciw Francuzom, i ze spokojem przywoływał na pamięć, jak to pomagał swoim krewnym w zamordowaniu białego nauczyciela - wszystko to, gdy siedzieliśmy sobie, sącząc kawę. Nowy sous prefet był niskim, fertycznym człowieczkiem, ubranym w fulańskie suknie, i miał głębokie ozdobne szramy na policzkach. Dowayowie nazwali go buuwiilo, "Czarny Biały Człowiek". W miasteczku widać już było zmiany. Poddano remontowi budynek administracji, zasiedlono nowy pałac. Na targowisku handlarze zaczęli posługiwać się wagami, wy 167 stawiono ceny. A co najdziwniejsze, nareperowano drogę i uruchomiono regularną komunikację autobusową z innymi miastami. Sous prefet ostro zabrał się do porządków. Czarny Biały Człowiek powitał mnie z radością i odbyliśmy długą pogawędkę o jego planach dotyczących okolicy. ; Mówił wspaniałe po francusku, swego czasu sporo podróżował po Europie. Zamierzał ucywilizować Dowayów, czyli zamienić ich w Francuzów - podobnie jak on sam zamienił się w Francuza. Zasługujący na uwagę był fakt, że kiedy Fulanie przerywali nam, przychodząc z jakąś sprawą, on, jakby dalej rozmawiał ze mną, mówił do nich po francusku. Z przyjemnością zleci komuś przejrzenie sprawozdań sądowych; mogę je ; nawet ze sobą zabrać, jeśli chcę. Byłem zaskoczony. Nigdy przedtem, i nigdy potem, nie spotkałem się z taką chęcią współpracy ze strony urzędnika państwowego. Rozstaliśmy się w jak najlepszych stosunkach. Sous prefet obiecał przyjechać i odszukać mnie w mojej wiosce, ponieważ postawił sobie za punkt honoru odwiedzić każdy zakątek tej ziemi i osobiście sprawdzić, jak się sprawy mają. Nie wziąłem tego na serio. Nie oczekiwałem, by jakikolwiek urzędnik zaryzykował oddalenie się od komfortu własnej rezydencji. Myliłem się jednak. On rzeczywiście mnie odwiedził i krążył po wiosce, zadając wiele inteligentnych pytań. Dowayowie byli przerażeni. Obecność fułańskiego urzędnika witano podobnie jak wizyty jego poprzednika. Na odjezdne wskazał wioskę z wyrazem radosnego optymizmu: - Proszę tylko pomyśleć: za kilka łat wszystko tu będzie gotowe, by dać drogę postępowi. Już teraz posuwamy się do przodu. Kupiłem dziś na bazarze sałatę. A zatem ktoś zaczął ją uprawiać! W odpowiedzi udało mi się bąknąć coś wymijająco. Wstyd byłoby zniszczyć tak rzadki rozkwit uczuć, taką wiarę w przyszłość. Człowieka z Zachodu zaskakuje fakt, że wiele postaw Afrykanów to postawy, które zostały już przez Zachód odrzucone. Każdy z kolonialnych administratorów w latach czterdziestych zgodziłby się z opiniami nauczyciela Bamileke czy fulańskiego sous-profeta, choć obaj Afrykanie bez wątpienia protestowaliby przeciw takim porównaniom