Niepewność bywa czasem gorsza niż brak uzbrojonej straży.

Wynosimy się stąd tak szybko, jak się tylko da. Już po nich. Po Haggim i pozostałych towarzyszach broni. „Książę” uchodził z pola bitwy z osmalonymi topami, straciwszy spalonych żywcem dwóch członków załogi, a Prakna pogrążył się w ponurym milczeniu. Patrzył z nienawiścią, jak „Nieustraszony” i pozostałe jednostki zamknęły wokół „Szarej Pani” pętlę śmierci. Nareński gigant odwrócił się ku szkunerowi burtą. Członkowie jej załogi, jeszcze przez chwilę usiłujący stłumić bezlitosne płomienie, zaczęli skakać z pokładu w morze. Potem rozległo się kilka grzmotów i działa „Nieustraszonego” unicestwiły unieruchomiony szkuner. Lisseński okręt rozleciał się na strzępy. W jednej chwili „Szara Pani” jeszcze tam była, w następnej znikła, przemieniona w plamę płonącej na morzu kerosyny i masę drobnego, pływającego śmiecia. Patrzącym na to z pokładu „Księcia” ludziom odebrało mowę. Prakna też rozwarł szeroko oczy, niezdolny do wymówienia słowa do wpatrującego się w niego z przerażeniem Marusa. - Co teraz? - spytał kapitan. Prakna podniósł dłoń, by uciszyć przyjaciela. Haggi był dobrym człowiekiem. Kochał swoją rodzinę, jak Prakna. Komandor wiedział, że kiedy wróci na Liss, będzie musiał powiedzieć młodej żonie Haggiego, że jej mąż nie żyje. Nie powie jej jednak, jak łatwo przyszło Narenom unicestwienie jego statku i zabicie pływających na nim Lisseńczyków. - - Komandorze? - nalegał Marus. - Jaki weźmiemy kurs? Zawracamy, by ostrzec pozostałych? - - Płyniemy na południe - oznajmił komandor. - Przekażemy naszym ostrzeżenie, jeżeli natkniemy się na któregoś z nich. Jeżeli nie, płyniemy na Lucel - Lor, tak szybko, jak się da. - Dowódca floty obdarzył kapitana smętnym uśmiechem. - „Nieustraszony” odpłynął spod Crote, Marusie. Teraz trzeba nam odnaleźć Vantrana. Czternaście WIEKOWY DĄB Richius Vantran dobrze znał życie w puszczy. Urodził się i dorastał w Aramoorze, niewielkim kraju znanym ze swoich koni i lasów, w których dominowały potężne, wyniosłe świerki. Całe niemal życie spędził w lasach, przemierzając je ze swoim ojcem, łowiąc ryby w jeziorach i polując na jelenie. Rad był każdej okazji zanurzenia się w gęstwinę, gdzie mógł się sycić świeżym powietrzem i przepędzić z płuc zamkowe zapachy i smrody. Jak wszyscy Aramoorczycy był w równej mierze leśnikiem, co żołnierzem, i jak wszyscy jego ziomkowie wolał być tym pierwszym. Najbardziej lubił jednoczyć się z naturą i zajmować niewielkimi sprawami, jakie niosło codzienne życie. A gdy jeszcze dosiadał konia, to już niewiele więcej potrzebował do pełni szczęścia. W Lucel - Lorze zbliżanie się zimy oznaczało konieczność nagromadzenia zapasów drewna do kominków. Falindarska cytadela leżała daleko na północy i wiatry potrafiły dać się tu we znaki. W wielkim zamku było wiele kominków i palenisk i wiele rąk oraz stóp do ogrzania. Zamieszkujący cytadelę Triinowie, będący raczej wojownikami niż ludźmi lasu, chemie pozostawiali to Richiusowi. Lucyler kilka dni wcześniej wyjechał do Kes i zamek był niespodzianie cichy i spokojny. Richius spędził kilka godzin z żoną i córeczką, ciesząc się ich towarzystwem, ale jego myśli krążyły gdzie indziej. Niepokoił się o Lucylera. Martwiło go to, że nie wiedział, kim jest Simon. Najbardziej jednak ze wszystkiego gryzł się wspomnieniami Aramooru obrazami talistańskich żołdaków niewolących jego kraj. Chciał wrócić do domu. Chciał wiedzieć, co się wydarzyło w Aramoorze i co porabiał Biagio. Mimo towarzystwa Dyany i córeczki, mimo tego, że wszyscy w Falindarze lubili go i szanowali, czuł się jak samotny rozbitek na bezludnej wyspie, bezradny i pozbawiony wieści z domu. Nienawidził tego uczucia. Kiedy triińscy przyjaciele złożyli mu propozycję, by zadbał o zamkowe zapasy drewna na zimę, wcale go to nie zirytowało - przeciwnie, nawet go to ucieszyło. Ucieszyła się też Dyana, rada każdemu zajęciu, które jakoś zajmowało jej posępnego męża