Niepewność bywa czasem gorsza niż brak uzbrojonej straży.

60 — Mów dalej. — Poza tym w każdy pierwszy poniedziałek miesiąca przyjeżdża jedną małą ciężarówką, czterech facetów z tyłu, wszyscy uzbrojeni w dubeltówki i pistolety. Jadą prosto do Standard Bank przy Main Street. Dyrektor banku wychodzi przed boczne wejście z kilkoma pracownikami. Fourie i jeden z jego ludzi wnoszą do środka małą żelazną skrzynkę. Potem Fourie i jego obstawa idą do baru na rogu i piją do zamknięcia. A rano wracają do kopalni. — Raz w miesiącu — szepnął Lothar. — Przywożą jednym transportem całomiesięczną produkcję. — Podniósł wzrok na Hend-ricka. — Mówisz, w barze na rogu? — Murzyn skinął potwierdzająco głową. — Będę potrzebował co najmniej dziesięciu szylingów. — A to na co? — spytał Hendrick, natychmiast podejrzliwy. — Jeden z nas musi postawić barmanowi drinka, a w barze na rogu nie obsługują czarnych — odparł ze złośliwym uśmiechem Lothar i podnosząc głos zawołał: — Manfred! Chłopiec z taką fascynacją słuchał słów Willema, że nie zauważył powrotu ojca. Teraz wstał z ziemi z miną winowajcy. Hendrick pacnął porcję puszystej białej mamałygi na pokrywkę kociołka, polał ją maas, gęstym zsiadłym mlekiem, i podał Manfredowi, który usiadł po turecku obok ojca. — Czy wiedziałeś, tato, że to wszystko spisek Żydów z Johannes-burga, właścicieli kopalń złota? — spytał Manfred, patrząc na Lothara rozpalonym wzrokiem neofity. — To znaczy co? — Kryzys gospodarczy. — Wymówił te słowa ważnym tonem, gdyż właśnie się ich nauczył. — Żydzi i Anglicy specjalnie go zrobili, żeby mieć za darmo robotników do wszystkich swoich kopalń i fabryk. — Co ty powiesz? — uśmiechnął się Lothar, zajadając mamałygę ze zsiadłym mlekiem. — A czy suszę także zrobili Żydzi do spółki z Anglikami? Jego nienawiść do Anglików nie przekraczała granic rozsądku, choć nie mogłaby być silniejsza, nawet gdyby to rzeczywiście oni sprowadzili tę suszę, która tyle burskich pól obróciła w spalony ugór pozbawiany przez wiatr całej żyznej warstwy gleby, a żywy inwentarz zmieniła w wysuszone mumie zabalsamowane we własnych stwardniałych na łyko skórach. — Kiedy tak jest naprawdę, tato! — zawołał Manfred. — Oom Willem wszystko nam objaśnił! — Wyciągnął w tylnej kieszeni zrolowaną stronę gazety i rozwinął ją na kolanach. — Sam zobacz! Gazeta nosiła tytuł „Die Yaderland", „Ojczyzna" i wydawana była w afrikaans. Rysunek, który jego syn pokazywał trzęsącym się 61 z oburzenia palcem, był typową karykaturą w stylu: „Patrzcie, co nam robią Żydzi". Główną postacią karykatury był „Hoggenheimer", jeden z osobni­ków wykreowanych przez „Die Yaderland", przedstawiany jako potężny tłuścioch w surducie i kamaszach z getrami, z ogromnym migocącym diamentem w krawacie i brylantowymi sygnetami na palcach obu rąk, w cylindrze nasadzonym na ciemne, semickie loki, z obwisłą, mięsistą dolną wargą i wielkim zakrzywionym nosem, którego czubek sięgał niemal brody. Kieszenie miał wypchane pięciofuntowymi banknotami i wywijając długim batem, poganiał wozy w stronę odległych stalowych wież szybowych opatrzonych napisem „Kopalnia złota". Do wozów zaprzężone były nie woły, tylko ludzie, rzędy kobiet i mężczyzn, ludzkich szkieletów o ogromnych udręczonych oczach, gnanych bykowcem Hoggenheimera. Kobiety miały na głowach tradycyjne burskie czepki, a mężczyźni kapelusze z zagiętym rondem i żeby już nie było żadnej wątpliwości, artysta dał podpis: „Die Afrikaner Volk" — „Afrykane-rzy". Karykatura nosiła tytuł „Nowy Wielki Trek". Lothar zachichotał i oddał gazetkę synowi. Znał bardzo niewielu Żydów i żaden z nich ani trochę nie przypominał Hoggenheimera. W większości byli to zwykli, przeciętni ludzie, zapracowani jak wszyscy, a teraz także jak wszyscy biedni i głodni. — Gdyby to było takie proste... — potrząsnął głową. — Ale to jest proste, tato! Wystarczy tylko pozbyć się Żydów! O om Willem wszystko nam wyjaśnił! Lothar miał właśnie odpowiedzieć, gdy nagle zauważył, że zapach jedzenia przyciągnął troje obozowych dzieci. Stanęły w odpowiedniej odległości, jak nakazywało dobre wychowanie, i wodziły wzrokiem za każdą łyżką, którą podnosił do ust. Karykatura straciła jakiekolwiek znaczenie. Najstarsza dziewczynka wyglądała na jakieś dwanaśce lat. Miała jasne włosy zaplecione w długie warkocze, spłowiałe od słońca na srebro i delikatne jak trawa na Kalahari zimą. Była tak chuda, że jej twarz wydawała się składać tylko z opiętych skórą wystających kości policzkowych, wysokiego, prostego czoła i oczu. Oczu barwy bladego pustynnego nieba. Jej sukienkę stanowiły cztery zszyte stare worki po mące, nogi miała bose. Tej sukienki czepiało się dwoje mniejszych dzieci. Chłopczyk miał ogoloną głowę i wielkie odstające uszy. Chude nóżki sterczały mu z oliwkowych szortów jak patyczki. Najmniejsza dziewczynka, zupełnie zasmarkana, jedną ręką trzymała się kurczowo spódnicy siostry, a kciuk drugiej wepchnęła sobie do ust i cały czas go ssała. 62 Lothar odwrócił wzrok, ale nagle jedzenie utraciło cały smak, zaczęło z trudem przechodzić mu przez gardło. Zauważył, że Hendrick także stara się nie patrzeć w stronę dzieci. Manfred, wciąż całkowicie zaprzątnięty gazetą, jeszcze ich nie zauważył. — Jeśli je nakarmimy, zwali nam się na kark dzieciarnia z całego obozu — mruknął Lothar, postanawiając w duchu nigdy więcej nie jeść na oczach innych. — Zostało tylko tyle, że ledwie nam samym starczy na wieczór — poparł go Hendrick