Niepewność bywa czasem gorsza niż brak uzbrojonej straży.

W tramwajach robił. Mundek. Pan poważnie o tej Francji myśli? Może i na to syn poradzi. Niwiński uśmiechnął się. - Tramwajem raczej trudno tam dojechać. - Zna paru ludzi... Kto wie... - dodał dozorca. Niezwykle prędko gościnna propozycja pana Tosia stała się nie tylko aktualna, ale wręcz konieczna. Wędrówka po Warszawie w poszukiwaniu rodziców i dawnych kolegów nie przyniosła żadnych rezultatów. Drugiego dnia Niwiński omal nie padł ofiarą kotła, jaki gestapo założyło w jednym z mieszkań na Żoliborzu. Uciekając spod drzwi, z których wyłonił się esesman, raniony nawet został w dłoń, zdołał jednak zbiec klucząc podwórkami i ogrodami żoliborskich domków. Kiedy wreszcie wskoczył w biegu do pierwszego nadjeżdżającego ulicą Słowackiego tramwaju, jego motorniczym okazał się młody Szkudlarek. Już się z nim nie rozstał - i później, w domu Szkudlarków, zapoznał Mundka ze swymi planami ucieczki do Francji. - Tatko trochę przesadził - powiedział młody tramwajarz, wysłuchawszy opowiadania Niwińskiego. - Nie mam takich znajomości. Owszem, pomógłbym się zadekować, choćby u nas, w tramwajach. - Kiedy ja, panie Mundku, nie chcę się już dekować. Byłem w wojsku i... wie pan, kto się dekuje? - W wojsku... - tramwajarz machnął lekceważąco ręką. - Tchórze - dorzucił Niwiński. - Ale teraz nie jest pan w wojsku, a dekują się nawet bohaterowie. Taki czas. Uparł się pan rzeczywiście na tę Francję? - Jego szukają, Mundziu - wtrącił pan Tosiu - zrozum to. Nawet jak matki szukał na poczcie, to nie powiedział, że jest synem, bo po co ma kto wiedzieć, jeżeli go szukają. - Ja nie uciekam do Francji. Ja do niej jadę walczyć. - Takie zajęcie znalazłoby się i tutaj - odparł Mundek. - Nie. Mam dość. - Już? - Mundek uśmiechnął się kwaśno i, wskazując na obandażowaną rękę Niwińskiego, dodał: - Zadatek panu wystarczył? - Pan mnie nie zrozumiał! - Niwiński był wściekły i podkreślił z naciskiem: - Mam dość waszego dekowania się właśnie. - Nawet bohaterowie dziś to robią - spokojnie powtórzył tramwajarz. - Zmieniło się... - Zmieniły się pojęcia, wiem, ale ja nie mogę zmienić mojej natury. To nie jest walka. W przebraniu. W dzień mówić guten Morgen, a w nocy podnosić ręce do góry. Wszystko się we mnie buntuje, wszystko. Od dziecka wbijano mi do głowy, że Polak walczy z otwartą przyłbicą, po rycersku i na zniewagę odpowiada zniewagą. A w drodze z Pomorza szwab ryczał do mnie: "ty świnio". Jaki jest naturalny odruch zelżonego mężczyzny? Dać w mordę. Nie dałem. I do dziś pluję sobie w gębę. - Nie miałby pan już śliny - wtrącił pan Tosiu - gdyby się stało inaczej. Oj, panie Władeczku, panie Władeczku... - W Reichu każą zdejmować przed sobą czapki albo ustępować z chodnika. - Niwiński podniecał się coraz bardziej. - Czy normalny mężczyzna może to znieść? Już próbowałem. Właziłem służącym pod kołdry. Byłem ogrodnikiem i furmanem. Dawałem łapówki, żeby ratować życie. Wystarczy? I to wszystko było oczywiście formą walki. Ale ja takiej formy nie trawię. Wszystko to zamiast okopów, zamiast szarży, ataku, zamiast występowania w mundurze i rogatywce, żeby Niemiec mógł do mnie celować, bo jestem jego wrogiem, który nie kryje się z tym, że też chce go zabić. Dlatego chcę tam jechać, bo tam jest wojna prawdziwa. Każdy żołnierz zrozumiałby mnie, co czuję. - Skąd pan wie, że nie mogę zrozumieć? - spytał syn dozorcy. - Mnie do takiej walki zapraszać nie trzeba. Jak tu we wrześniu ruszyli wszyscy przez Poniatoszczaka na Lublin, gdzie ja byłem? Jak pan myśli? A o robotniczych brygadach obrony Warszawy pan słyszał? Nie? No, to pan mało jeszcze słyszał. I nikt nam nie kazał ani zaproszeń nie wysyłał. Tak, panie Władziu, co się Polsce należy, to pan mi tłumaczyć nie musi, ale prawdziwa wojna jeszcze się tam, we Francji, nie zaczęła. - Teraz uderzą z całą siłą - z przekonaniem powiedział Niwiński. Mundek lekceważąco machnął ręką. - Może i uderzą, daj im Boże. Nie rozchodzi mi się o ich bomby, działa, ataki. Tak może i powinna wyglądać wojna i tak ma pan w każdym podręczniku