Niepewność bywa czasem gorsza niż brak uzbrojonej straży.

A my nie charakter propagujemy... Karność, posłuch... Ja się na to godzę... I ty, i Marcin... I wy wiecie dlaczego... I wiecie, że wam to nie zaszkodzi. Ale dla milionów to będzie pójście po linii najmniejszego oporu, uchylenie się od odpowiedzialności duchowej osobistej, od budowania tego właśnie charakteru. Będą karni, bo ich nie będzie stać na nic więcej - na twórcze przeobrażanie siebie. A tu trzeba człowieka przeobrażać... Każdego człowieka... - A jeśli człowieka przeobrazić nie można? - zapytał Orłowicz jakoś złowrogo i półgłosem. - Najwyżej tylko urobić, zażyć do czegoś, co widzą i wiedzą tylko niektórzy. Czasami tylko ktoś jeden? I nim zdążyła odpowiedzieć, przeszedł na inny ton. - Ty, Agnieszko, przemęczona. Ja to widzę. Nu i żałoba, smutek... Wszystko się w tobie mąci. Tobie trzeba wypocząć... powinnaś wyjechać... do Marcina. I nachmurzył się, jakby proponował jej coś wysoce dla siebie przykrego. - Już późno - dodał śpiesznie. - Ja pójdę, a ty połóż się i nie myśl o tym wszystkim. Nu, myśl o czymkolwiek... O Marcinie. On godny, by o nim dzień i noc żona myślała. - Nie jestem przemęczona - zaprzeczyła Agnieszka. - Ale w istocie, chciałabym być już z Marcinem - dodała wyzywająco i zapłoniła się. - Nu, tak - mruknął Orłowicz spuściwszy oczy. - Marcin - dodał ni stąd, ni zowąd - złoty człowiek. On mój mistrz... i mój brat. On mnie zrobił, czym jestem. Kiedy Boleś niebawem wyszedł, Agnieszka oparła czoło na rozrzuconych rękopisach. - Co ja wygadywałam? Czy to ja mam prawo poruszać takie zagadnienia. Ja, co w istocie marzę tylko o tym, żeby szaleć znów po nocach z Marcinem. Przetarła oczy. Było jej strasznie gorąco. - Nie jestem zmęczona, tylko chora czy co? - pomyślała. - Zdaje mi się, że będę miała gorączkę. Gdy tylko położyła się i nim jeszcze wystąpiły inne oznaki temperatury, zaczęło się to, co zwiastowało ją zawsze: jakby widzenie czy poczucie wypełniającego przestrzeń krystalicznego bloku, dźwiganego przez coś w rodzaju pajęczych nóżek. I nie wiadomo było, czy jest się samemu dźwiganym blokiem, czy dźwigającymi nóżkami. Istną torturą było to wyczuwanie siebie jednocześnie w zatrważającym wysiłku pajęczych nóżek i w ciężkości koszmarnego bloku gorączki, który nieuchronnie musi zwalić się i zmiażdżyć swoją wątłą jak nić podporę. W końcu dręcząca obsesja bloku, wspartego na wyprostowanych niciach, znikła, wzrok widział jedynie szarosrebrną, kotłującą się miazgę, uszy słyszały tylko niewyraźne piski. Ale niesamowite sensacje z zakresu zjawisk ciążenia trwały dalej. Agnieszka uczuwała samą siebie jednocześnie jako coś lekkiego, bujającego w powietrzu, i jako coś wypełnionego ołowiem i niby kamień przyciśniętego własnym ciężarem do ziemi. Ta niemożność rozpoznania, czy się jest lekkim, czy ciężkim, męczyła ją nieznośnie. Potem zaczęły się halucynacje. Nadciągały skądś i odskakiwały twarze ojca, Marcina, Orłowicza i jakieś inne, całkiem obce. - Zaziębiłam się widać - błysnęła w końcu myśl. W samej rzeczy, po przedwczesnych ciepłach, w połowie kwietnia na powrót przyszły zimna, wichry, śnieżyce. Agnieszka chodziła już wyletniona, nie zdążyła dość prędko wrócić do ciepłego ubrania i zapadła na ostrą influencę, która tydzień trzymała ją w łóżku. W czasie choroby odwiedziła ją przypadkiem Anka Niechcicówna i potem przychodziła co dzień, mimo że Agnieszka wypędzała ją z obawy o Wojtusia. Potem dowiadywano się o chorą z redakcji, przychodzili ci i owi spośród przyjaciół pracy. Agnieszka dziękowała, niecierpliwiła się i wciąż czekała na kogoś innego. Kiedy poczuła się już lepiej, napisała do Orłowicza, zdziwiona, że się nie zjawiał. Musiał był chyba spostrzec, że opuściła parę jego wykładów. Ale wnet podarła ten list. Zawiadamiać o chorobie kogoś, kto z takim spokojem przygotowuje ludzi do nagłej śmierci - nonsens. Zresztą do niego w ogóle nie zalecało się pisać. Mógł nawet i nie mieszkać już u Marii Hłasko, gdzie się ostatnio ulokował. Często zmieniał adres. I potem... lepiej, by nie przychodził. Właśnie gdy tak rozstrzygnęła tę sprawę, zabrzmiał dzwonek i po chwili Orłowicz stanął w progu. Agnieszka tak się ucieszyła, że aż przymknęła oczy, aby tego nie zauważył. Wystarczy jej więc wyrzec się czegoś, czego bardzo pragnie, by się to wnet spełniło!... - Nie witaj się ze mną - rzekła, gdy podszedł. - I usiądź z daleka, bo się zarazisz. - Usiąść z daleka w twoim pokoju - rozejrzał się - to trochę trudno. I usiadł w nogach jej łóżka. 11 - Musiałem nagle wyjechać i nawet nie zdążyłem cię zawiadomić - odpowiedział na nie zadane pytanie. - Wczoraj wróciłem i na wykładzie dowiedziałem się, że jesteś chora. - Jużem zdrowa - uśmiechnęła się Agnieszka. - Od pięciu minut - chciała dodać, lecz nie dodała. I teraz dopiero spostrzegła, że Boleś trzyma, chowając ją niejako za siebie, więź tulipanów na długich, giętkich łodygach. - Tulipany w tej mojej norze - szepnęła zażenowana. - I takie piękne. Pewno drogie. Do czego to podobne, Boleś? - Do kwiatów dla chorej... bratowej. Taki zwyczaj. Nic banalniejszego pod słońcem. I Orłowicz, nachmurzony, położył tulipany koło Agnieszki na kołdrze. Pogładziła stulone jeszcze, różowe pąki. - Wstań - zarządziła - i weź, tam na umywalce stoi szklany słój. Znalazłeś? Nalej wody i włóż te tulipany. Ale nie tak jak miotłę. Daj tu mnie. Trzeba je rozrzucić, o tak. Widzisz, jak teraz ładnie? I przyglądając się kwiatom rzekła, jakby do nich kierując to pytanie: - Wyjeżdżałeś? Niedługo w ogóle pewno wyjedziesz? - Przez maj zostanę jeszcze w Warszawie. Chyba że mnie odwołają na robotę gdzie indziej. Albo że wypadnie wracać do Krakowa w razie wojennych alarmów. Nu..