Niepewność bywa czasem gorsza niż brak uzbrojonej straży.

Zawsze wywoływała mnie do holu. Myślę, że bała się spotkania z małżonką Wrzoskie- 78 * wieża. Wesoło. Skoro powiedziałem, że w tej książce nie będzie nic o moich bebechach - dotrzymam. „Przygoto- wywali" mnie - tak to się u nich nazywa - całe dwa tygodnie. Przez ten czas kraśniała chorągiewkami cała Polska. Gdy do strajków rolników, górników, murarzy, drobiarzy, kolporterów prasy, studentów i nauczycieli dołączyli ludzie z jakiegoś domu kultury, którzy zastraj- kowali na znak protestu przeciw decyzji oddania przez władzę ich świeckiego obiektu do dyspozycji władz koś- cielnych, wprawiłem Wrzoskiewicza w zakłopotanie. Gdy komentując tę wiadomość triumfalnie wbijał w okolice Elbląga biało-czerwoną chorągiewkę, zaprote- stowałem mówiąc, że tym razem strajkuje czerwona zaraza i to przeciw kościołowi. Debil zastanawiał się długo, wreszcie oddarł białą cząstkę chorągiewki. Tak to życie polityczne kraju ubarwiało mój pobyt w szpita- lu. No i jeszcze Zenek. Piekielny Siekierka ku memu osłupieniu pojawił się w połowie pierwszego tygodnia mojej szpitalnej kwarantanny. Wrócił. Okazało się, że pod jesień to w ogóle u babci nie ma nic do roboty. Kiedy zostaliśmy sami, bo Wrzoskiewicza wyniosło do telefonu, zwierzył mi się radośnie ze wszystkiego. Ela. Ela zawiozła go do babci swoim audi. - Co za kobieta, człowieku... Ja wszystko wiem, że ty się z nim przyjaźnisz, ale nie lepiej, żeby ją jebał czło- wiek, a nie jakiś Król Szczypiorku? Pierwszej nocy to całe łóżko się rozleciało. To samo co je siekierą zapra- wiłem... - A to nie milicjanta? - zapytałem złośliwie, wściekły na Zenka, na siebie, na nią, na Witka. - Józia ci i tak wszystką prawdę powiedziała - stwierdził łagodnie, że nie będzie się upierał przy wię- ziennej legendzie. - I rozleciało się, człowieku. To my siennik na podłogę. I nawet dobrze wypadło z tym łóż- kiem, bo za pierwszym razem to ledwom się zbliżył było po wszystkim. Może sobie pomyślała, że to łóżko mnie spłoszyło. Drugą rażą poszło lepiej, ale za trzecim to 79 dopiero podymatem jak prawdziwy dżentelmen i z tej, i z tamej... mówię ci... - I przywiozła cię z powrotem? - nacisnąłem zezna- jącego. - Żebyś wiedział. - Gdzie mieszkasz? - U Króla Szczypiorku. Tam pracuję w inspektach - dodał spiesznie. No i dobrze - pomyślałem. - Witek powinien mieć w domu spokój. Poza Zenkiem tylko on jeden odwiedzał mnie w lecz- nicy. No, oczywiście Teresa i Basia. Ale to kobiety. On jeden. * Dziś, gdy piszę w niespodziewanym kwietniowym upale, v/ domu Basi, który lada tydzień zamienię na wię- zienną celę, wydaje mi się to równie mało realne, jak- bym opisywał daleką Arktykę i czasy pradawne. A cho- dzi o ten, oddalony zaledwie o parę miesięcy roku, grud- niowy dzień. Nie wiem, czy ktoś inny poza lekarzem kardiologiem odnajdzie jakikolwiek głębszy sens w mo- jej wycieczce w świat wolności. Ja sam, gdybym miał tego sensu szukać, musiałbym ten właśnie dzień uznać za początek... Początek czego? Może początek rozezna- nia. To co było dotychczas, rozgrywało się we mgle. Nie musiałem dokładnie rozeznawać konturów postaw lu- dzi, których kiedyś znałem, nie byłem w stanie zakwali- fikować motywów ich działań... Nie przeczuwałem na- wet, że patrząc z sympatią na bunt małego Kuby prze- ciw ojcu, oglądam początek śmierci siedemnastolatka. Zaczęło się groteskowo. Goląc się w łazience w tem- peraturze plus czternastu stopni (koksu było coraz mniej) usłyszałem nazwisko szwagra. Do dziś było na- zwiskiem Basi, skoro mieli syna, który przy niej pozo- stawał, ona pozostawała przy nazwisku męża. Usłysza- 80 łem je... głos płynął z telewizora... Zaciekawiony prze- rwałem golenie, z namydloną twarzą stanąłem w progu wielkiego pokoju... Spiker kończył czytać nazwiska gru- py internowanych osobistości zbankrutowanego kie- rownictwa. - Stan wojenny- - Basia odwróciła się od telewizo- ra. Widziałem jej pobladłą twarz, jakiś grymas jakby obrzydzenia, bólu i triumfu równocześnie. Za oknem biało. Ciężki nawis śniegu z gałęzi rosnącego blisko w ogródku świerczka. Biało. (Dopiero potem wysłuchałem orędzia, komunikatów, powoli oswajałem się z umundurowanymi spikerami). Ruszyłem w stronę telefonu. Chciałem kogoś zoba- czyć, do kogoś mówić, wiedzieć coś więcej. - Nie ma telefonów - doszła mnie informacja mojej siostry. - Wyłączone - usłyszałem głos Kuby, gdy tkwiłem tak z głuchą słuchawką przy uchu. Chłopak stał pod ścianą. Był blady. Pomyślałem sobie, że przed chwilą dowiedział się o hańbiącym uwięzieniu jego ojca. Wiedziałem, że muszę mu coś powiedzieć. - Internowanie to żadna hańba - bąknąłem. - To nie wyrok... - oznajmiłem. - Bądź co bądź jestem fachow- cem - usiłowałem być dowcipny. - Internowanych jest parę tysięcy Polaków i tych kil- kudziesięciu zdrajców do tego. Mój ojciec nic mnie nie obchodzi - powiedział twardo. - On jest z tych, co zro- bili ten stan wojenny. Taki sam... - wypowiedział od sie- bie wojnę wszystkim. Nie wiedziałem, nie domyślałem się nawet, że to „wojna na śmierć i życie", jak to się głu- pio mówi. Bo wojna jest na śmierć i taką miała być dla niego. Wróciłem do golenia. Już wyedukowany przez kolej- ne emisje oficjalnego wystąpienia