Niepewność bywa czasem gorsza niż brak uzbrojonej straży.

- Jedziesz z Solitasville? – przerwałem milczenie. - Co?! – wrzasnęła przekrzykując śpiewających ludzi. - Pytałem, czy jedziesz z Solitasville! – powtórzyłem, tym razem biorąc pod uwagę czynniki zewnętrzne. - Tak. - To pewnie, tak jak ja, zdążasz do Gaudiumville w poszukiwaniu lepszego życia? - Mam nadzieję je tam zastać. - Jak się nazywasz? - Saviviretla, a ty? - Ogeretl. Pójdziesz dalej ze mną? - Muszę. W tym przedziale nie ma dla mnie miejsca. Jestem tu dziewiąta a byłam ostatnia.Gdy przyjdzie konduktor i tak będę musiała wyjść. - W drogę zatem! Pożegnaliśmy towarzystwo leżące w środku. Nie zwrócono na nas jednak najmniejszej uwagi. Każdy był czymś zajęty. Parka w kącie sobą nawzajem, trzej mężczyźni po prawej stronie śpiewaniem piosenek rodem ze stadionów piłkarskich, dwie kobiety na lewej ławce wspólnym czytaniem jakiejś gazetki o modzie. Chichotały przewracając każdą stronę. Barman, leżąc na podłodze, z wielkim zaangażowaniem próbował wyssać z butelki jeszcze kilka kropel szampana. Gdy wydostaliśmy się na korytarz, Saviviretla pocałowała mnie w policzek i ujęła mą dłoń . Poczułem coś na kształt wiązki prądu elektrycznego, który z prędkością światła przeszedł wszystkie komórki mojego ciała, kończąc drogę na sercu. Przez chwilę staliśmy naprzeciwko siebie, patrząc sobie w oczy. Już teraz wiedziałem, że te jej ciemne oczy pozostaną w mej pamięci już do końca podróży. Ta chwila spędzona razem na korytarzu przeciągała się w nieskończoność. Miałem wrażenie, że wypełnia połowę mojego życia. Był to jedyny moment na mojej drodze, kiedy nie tęskniłem do stacji końcowej. Przeciwnie – nawet nie chciałem się tam znaleźć. Czułem, że tam nie może być lepiej. Lepiej w ogóle być nie może. Przeciąganie tego momentu popsułoby całą jego magię, mnie nie stać było jednak na postawienie decydującego kroku. W końcu Saviviretla pociągnęła mnie za sobą w kierunku przejścia między wagonami. Druga z pięciu świec - niebieska - wybuchła nagle jaśniejszym światłem, by zaraz potem utopić płomień w kałuży rozlanego wosku. Na staroświeckiej komodzie z papierami paliły się już tylko trzy. Kolejna z nich, czerwona, zapaliła się żywiej, próbując pewnie nadrobić straty po swej zgasłej poprzedniczce. Stary zegar bez wskazówek wydał z siebie głuchy odgłos i kilka zgrzytów. Wahadło nieznacznie drgnęło. Pojedynczy płatek róży oderwał się od kwiatu i wirując jak małe śmigiełko opadł na czerwony dywan. Kolejny wagon miał numer siódmy. „Widać wyłączyli kilka z taboru” – pomyślałem i delikatnie pociągnąłem Saviviretlę za sobą. Przez cały czas trzymaliśmy się za ręce. W tym momencie wydawało mi się, że nic nas nie rozłączy, że nie puszczając jej ręki przejdę choćby i pół pociągu, by w końcu znaleźć jednak dwa wolne miejsca w odpowiednim przedziale. Tam, w spokoju, ciesząc się sobą i czytając wspólnie dobrą książkę dojedziemy do Gaudiumville, a może i tam nasza znajomość nie skończy się na peronie... Tak, wtedy wierzyłem w to święcie. W korytarzu było jasno. Z otwartego okna wiało ciepłym, wiosennym powietrzem. Słońce, które wyszło zza chmur, świeciło pełnią blasku. Do nosa wdzierał się odurzający zapach bzów, rosy i świeżej trawy. Pociąg mijał świeżo zaorane pola i kwitnące na tysiące kolorów sady owocowe. Przejeżdżaliśmy przez prawdziwą Arkadię. Ludzie pracując na polu śpiewali wesoło z uśmiechem na twarzach. Urywki tych piosenek zdążały dotrzeć do naszych uszu, zanim ich wykonawcy zostali setki metrów za nami. Wagon mknął z niesamowitą prędkością. Pociąg jechał wtedy najszybciej, przez płaską jak stół równinę. Tory były proste, bez zakrętów. Pomyślałem, że jadąc w takim tempie na pewno niedługo znajdziemy się na miejscu. Nagle z okna spłynął na nas strumień światła. To szyny, które skręciły nieznacznie w prawo obróciły wagon ku tarczy słonecznej. Teraz słońce świeciło prostopadle tworząc promienistą aureolę, która oplotła nas na kształt sukni. Wiatr przywiał płatki dzikiej róży, które wleciały przez uchylone okno i wolno opadły nam pod nogi. W oddali usłyszeliśmy dźwięk dzwonów dobiegający z jakiegoś wiejskiego kościółka. Saviviretla uśmiechnęła się. Stojąc w promieniach słońca na usłanej płatkami podłodze wyglądała jeszcze piękniej. Żółte kwiatki na jej sukience zdawały się kwitnąć. „Chodź” – powiedziała biorąc moją rękę. Pociągnęła mnie za sobą jasnym korytarzem, w którym wszystkie okna były otwarte i ze wszystkich bił jednakowy blask. Tak doszliśmy do pierwszych drzwi w trzecim wagonie. Były rozsunięte. W środku siedziało ośmiu konduktorów. Byli dosłownie zasypani papierami. Czterech z nich miało na kolanach grube pliki kartek, które stemplowali i podawali kolegom. Ci wkładali kartki do kopert i naklejali znaczki. Pomyślałem, że może warto by ich spytać, czy w tym wagonie uda nam się znaleźć miejsca. - Przepraszam – zacząłem uprzejmie – nie orientują się panowie przypadkiem, czy w wagonie zostały jeszcze jakieś wolne miejsca? Na moje pytanie jeden z nich - wysoki, chudy jegomość w podeszłym wieku - uśmiechnął się przyjaźnie i zabawnie podrzucając do góry swoje sumiaste wąsy powiedział: - Obawiam się, że nie tylko w tym wagonie, ale nawet w całym pociągu może już nie być miejsc. Na tym kursie zawsze jest piekielny tłok. Widzę jednak, że państwo przeszli niemały kawałek drogi bez rezultatu. Cóż... Mogę państwu zaoferować pewien układ. Jak państwo widzą mamy tu mnóstwo papierkowej roboty. Musimy to skończyć przed końcem podróży, ale jednocześnie mamy obowiązek skontrolowania biletów i rezerwacji. Obawiam się, że nie wyrobimy się ze zrobieniem obu tych rzeczy. Jeśli zatem zgodzą się państwo zastąpić dwóch z nas, to my pójdziemy na kontrolę i w ten sposób zwolnią się miejsca. Zgadzają się państwo? - Chyba nie mamy wyjścia – powiedziałem z uśmiechem patrząc na Saviviretlę, która nie protestowała – Zgadzamy się. - To wspaniale! – ucieszył się wąsaty konduktor – Kolega pokaże zaraz państwu co należy robić. My natomiast już się wynosimy. Chodź, Rarotserarobal! Dwaj mężczyźni wstali z siedzeń, zabrali kasowniki i ukłoniwszy się wyszli z przedziału. Zaraz po zajęciu miejsc dostaliśmy po grubym pliku kartek. Jeden z konduktorów wytłumaczył nam, na czym polega zajęcie. Nie była to trudna robota. Ja stemplowałem koperty, Saviviretla wkładała do nich kartki i naklejała znaczki. Szło nam to z początku nawet gładko, podśpiewywaliśmy sobie, czasem gdy jakiś znaczek przykleił się do góry nogami, lub stempel wylądował na dłoni, wybuchaliśmy głośnym śmiechem. Tak upłynęło dużo czasu