Niepewność bywa czasem gorsza niż brak uzbrojonej straży.

Siostra Urszula, choć despotyczna, stanowiła przyjemniejsze towarzystwo. Rankiem trzeciego dnia zwiadowcy Sadiqa wrócili z wiadomo- ścią, że dotarli do rzeki Katali i widzieli lśniące w słońcu jezioro Pirie. Znajdowało się zaledwie dwie godziny jazdy od miejsca na- szego postoju. Podniosło nas to na duchu. Cokolwiek miało się tam zdarzyć, docieraliśmy do kolejnego celu podróży bez uszczerbku dla konwoju. Przez większą część poprzedniego dnia jechałem z Samem Wil- sonem w kabinie cysterny z wodą; w Land Roverze siedziało się stosunkowo najwygodniej, więc zajmowaliśmy w nim miejsca na zmianę. Kiedy Sadiq przysłał po mnie kuriera, byłem właśnie z Thorpem w ciężarówce z narzędziami. - Jadę naprzód, panie Mannix - oznajmił kapitan. - Chcę sam zobaczyć, jak wygląda sytuacja. W wiosce przed nami jest stacja benzynowa. Czy pan i pan Kemp możecie pojechać za mną i rzucić na nią okiem? - Harry Zimmerman wspominał, że jego firma ma w tej okolicy skład paliwa - powiedziałem. - Powinien zabrać się z nami. Zimmerman, Kemp i ja ruszyliśmy w ślad za żołnierzami, zado- woleni z tego, że możemy oderwać się od konwoju. Wkrótce ujrze- liśmy upragniony widok: prześwitującą między drzewami ciemno- zieloną płaszczyznę. Droga prowadziła w dół, na brzeg dużego jeziora. Po nie kończącej się wędrówce przez busz i las, jego obraz zdumiewał i działał niewiarygodnie kojąco. Rozpościerała się przed nami spokojna tafla wody, lśniąc w blasku słońca. Nacieszywszy oczy tym krajobrazem, pojechaliśmy jeszcze kilka kilometrów wzdłuż brzegu jeziora i dotarliśmy w końcu do jako tako cywilizowanego miejsca. Była to przydrożna stacja paliw z du- żym, wypłowiałym szyldem firmy Lat-Am. Zajmowano się tam najwyraźniej dystrybucją benzyny i ropy. Z tyłu zauważyliśmy ob- szerny, ogrodzony plac, na którym stały stosy beczek. Domyślałem się, że przywożone cysternami paliwo było przetaczane do pod- ziemnych zbiorników, a następnie tankowane do beczek, w których sprzedawano je plantatorom i farmerom. W takim miejscu najprędzej mogliśmy spotkać kogoś, kto mówił po angielsku. Przeklinałem mój brak przezorności, bo trzeba było zabrać ze sobą tłumacza. Okazało się to jednak zbędne. Początkowo nikogo nie dostrzegliśmy. Panowała też niemal kom- pletna cisza. Słychać było tylko pompę przy studni, dziobiące ziemię chude kurczęta i jednostajne kwilenie jakiegoś dzikiego ptaka. Spoj- rzawszy z namysłem na kurczaki, nacisnąłem klakson. Rozpierz- chły się, ale nie uciekły daleko. Były przyzwyczajone do samocho- dów. Z jednego z konarów poderwał się leniwie nosoróg i przysiadł na sąsiednim drzewie. Przekrzywiwszy głowę spoglądał w dół po- dobnymi do paciorków oczami, zachowując taką samą obojętność jak kurczęta. Dopiero gdy zatrąbiłem po raz szósty, w domku za dystrybutorami paliwa otworzyły się drzwi i przez szparę wyjrzała ostrożnie śniada twarz. Nieraz już tubylcy traktowali nas z rezerwą, o co nie mogliśmy mieć do nich pretensji, ale widok cywilnego samochodu i cywilnych ubrań powinien był tego człowieka uspokoić. - Dzień dobry! - zawołałem wesoło. - Czy stacja jest czynna? Drzwi otworzyły się szerzej i z cienia wyszedł jakiś Nyalańczyk. Miał na sobie zużyty kombinezon z wydrukowanym napisem "Lat- Am" - namiastkę służbowego uniformu, noszonego przez pracow- ników co lepszych stacji benzynowych. - Zamknięte - oznajmił. - Nie ma klient. Wysiadłem z samochodu w poranną spiekotę. - Właśnie potrzebuję paliwa - oznajmiłem, a zobaczywszy przez otwarte drzwi wymalowany na lodówce znajomy czerwony napis, zapytałem: - Masz tam zimną Coca-Colę? - Ile dać? - zapytał ostrożnie. - Wypiłbym dwie. Po dwie na głowę - razem sześć. Zapłacę. - Wyciągnąłem garść monet, zastanawiając się, jak działa u tego faceta lodówka. Pomyślał chwilę, po czym wszedł do środka i przyniósł cudownie chłodną colę w wąskich butelkach, których używano nadal w tym rejonie świata. - Spokojnie tu, prawda? - zapytałem, wypiwszy jednym haustem połowę zawartości pierwszej butelki. Nyalańczyk wzruszył ramionami. - Źle się dziać. Przyjść kłopoty i ludzie już nie przyjeżdżać. - Kłopoty to znaczy wojna? Pokręcił głową. - Ja nie wiedzieć, czy wojna. Ale być dużo żołnierza. - Żołnierze? - zaniepokoił się Kemp. - Gdzie? Tutaj? - Zupełnie nic na to nie wskazywało. Po chwili nasz nieoceniony informator wydusił z siebie kolejną rewelację. - Nie tu. Oni być w Fort Pirie. Wciągnąłem głęboko powietrze. Jeśli to byli rebelianci, ich obec- ność w Fort Pirie mogła oznaczać poważne problemy. Zastanawia- łem się, jak radzi sobie Sadiq. - Czy były tu jakieś walki? - zapytał Kemp. - Tutaj nie - odparł Nyalańczyk, potrząsając głową. - Więc gdzie? Odpowiedział znów wzruszeniem ramion. - Gdzie indziej. Nie wiem