Niepewność bywa czasem gorsza niż brak uzbrojonej straży.

O takich chłopcach z dynamitem w pięści śnią powieściowi i filmowi fachowcy, marzą w czasie bezsennych nocy, spotykają ich przypadkowo na ulicy, w knajpie, w czasie ulicznej bójki, a potem wiodą ich poprzez ringowe batalie wprost na tron mistrza świata wszechwag. Tymczasem talent w boksie to nie tylko taki cios, to jeszcze coś więcej, czego nikt nigdy na pierwszy rzut oka nie stwierdzi, a co tylko można przeczuć, domyślać się i najczęściej – całkowicie omylić. Słyszałeś moją rozmowę z tym Stolarkiem, widziałeś go, na pewno sam też masz jakieś o nim zdanie. Otóż ja ci teraz dopowiem to, czego on nie powiedział, czego nie chciał powiedzieć, co skłamał lub zataił. Urodził się w Warszawie, na Karolkowej; czy ty wiesz, co to była Karolkowa przed wojną? To była dżungla. Dla małego, pięcioletniego pętaka to była dżungla, dzika i pełna niebezpieczeństw, w której panowało prawo silniejszego, kształtujące się w jego małej, nierozumnej świadomości jako prawo najwyższe i najwartościowsze. Na ulicy Karolkowej stały domy i leżały bruki jak wszędzie gdzie indziej w Warszawie, być może domy były brudniejsze i bruki bardziej chropowate, ale nie to było istotne. Ważnym było, że Karolkowa stanowiła centralną arterię warszawskiej przestępczości; oflankowana placem Kazimierza, Towarową, Dziką, stanowiła rezerwat Urke Nachalników i Szpicbródek, których legendy rozpłomieniały wyobraźnię. Czy znaczy to, że kształtowały pokolenie na nieodwołalnych przestępców? Nie, tego nie twierdzę. Różne przyczyny składały się na to, że tak nie było, nie chodzi mi jednak o społeczną stronę zagadnienia – raczej o psychologiczną. Chłopcy z tych ulic wychowywali się w cichym kulcie dla nie liczących się z prawem przestępców, rodzice ich – biedni straganiarze, robotnicy, tragarze, nędzni rzemieślnicy – nic nie czynili skutecznego, aby ten kult rozwiać, żyjąc sami w atmosferze najróżniejszych zazębień zawodowych, środowiskowych i towarzysko – rodzinnych o sprawy złodziei, włamywaczy, paserów. W czasie rodzinnych uroczystości, imienin, chrzcin, ślubów, w oparach alkoholu, krążyły podania i opowieści, których niezmiennym, wyidealizowanym bohaterem był nóż lub pięść, ulubionym tłem – bijatyka, godnym podziwu ideałem – pewien żołnierz, który w czasie świątecznego urlopu zabił na Czerniakowie kawaleryjską szablą pół weselnego orszaku. Często dochodziło w biednych, ciasnych mieszkaniach do scen, w których ujawniało się prawo silnej pięści w całej swej krwawej krasie. Szkoła usiłowała przeciwdziałać tym wpływom, lecz cóż mogła dokonać szkoła mając przeciw sobie kino. Pamiętasz kino „Bajka” na Żelaznej, kino „Antinea”, kino „Czary”, brudną, zaplutą salkę kina „Forum” na Nowiniarskiej?... W tych i niezliczonych innych ciemnych, niechlujnych smrodliwych kinach chłopcy z Karolkowej znajdowali artystyczne, jakże silne uzasadnienie swego poglądu na świat. Romantyczne niemal filmy o kowbojach, Indianach, amerykańskich szulerach i gangsterach, wzruszające swą jednostronnością stare, łotrzykowskie historie, obrazy z czasu ekspansji Hollywoodu zaraz po pierwszej wojnie światowej pochłaniane były po tysiąckrotnie przez najwdzięczniejszych pod słońcem odbiorców. Chłopcy ci nie zauważali jednak szlachetności Toma Mixa i jego walki o prawo, nie dostrzegali tego, że Ken Maynard, Eddie Polo czy Harry Piel są zawsze po stronie dobra i sprawiedliwości, że biją się w obronie słabszych i pokrzywdzonych. Ich szeroko rozwarte z podziwu i uwielbienia oczy widziały tylko, że biją się i to jak jeszcze, jak wspaniale, jak barwnie i zajmująco, za pomocą pięści, noży, rewolwerów, kopniaków i całego bogactwa niewidocznych filmowych tricków i teatralnej umowności, dzięki której każda bójka wypadała tak ślicznie, atrakcyjnie i zajmująco. Chłopcy wychodzili z kina i realizowali swe ideały za najbliższym rogiem słabo oświetlonej ulicy. W ten sposób narastała tradycja pięści, bójki i nieprzytomnego zawadiactwa, w ten sposób Ogród Saski i inne parki warszawskie stały się z czasem istną chłopięcą dżunglą, gdzie ten tylko grał w piłkę, kto miał mężne serce i dostatecznie silne kończyny, aby sobie wywalczyć miejsce. Hegemonia polska w boksie europejskim w latach trzydziestych nie jest rzeczą przypadku, w żadnym bowiem innym kraju pięściarstwo nie natrafiło na tak podatny grunt jak u nas. Polacy mają jakby rozluźnione w przegubach i stawach ręce, a te chodzące lekko ręce wraz z naszą zapalczywością, kłótliwością i nieprawdopodobnymi pojęciami o honorze powodują, że skłonność do bijatyki stanowi u nas coś w rodzaju cechy narodowej