Niepewność bywa czasem gorsza niż brak uzbrojonej straży.

.. Z tyłu trąbił następny mercedes. Jagiełło wyprowa- dził wóz i obejrzał się karcąco. ., — Panie poruczniku — strofował cicho. — Hiistiiinnooo! — Robert, do ciężkiej! Jeśli Jagiełło przechodzi z zakazywanej mu po wielo- kroć formy wojskowej na tykanie, znaczyło to nie- ^0 chybnie, że jest u kresu wytrzymałości nerwowej. Biskup usiadł posłusznie, a szofer nacisnął gaz zbliża- jąc się powoli do prowadzącego kolumnę mercedesa Kolumba, który nie upajając się pierwszym sukce- sem, rwał naprzód jak na wyścigach. Niewiele brakowało do północy, gdy Kolumb zatrzy- mał samochód przed eleganckim kasynem w Coke. Wysoki gmach płynął w światłach pod rozpiętymi zielonymi żaglami wiosennych drzew parku. Lśniły chromami liczne limuzyny w refleksach świateł z szerokiego tarasu. Kolumb zręcznie wprowadził swoją. Wciśnięty w elegancki smoking Robert sprę- żyście wyskoczył z tylnego siedzenia. Jagiełło guzdrał się upychając skórzaną niewielką teczkę. Dolary i funty. Franki zatrzymali przy sobie do wydania. Wypchane na piersiach kieszenie nadawały solid- niejsze kontury chłopięcym sylwetkom. Trzasnęły drzwi. — Czekajcie, zamknę — rzucił Kolumb, ale Robert nie słuchał. Szedł miękko i cicho w stronę tarasu, jakby to jego wzywał gardłowy kobiecy śmiech. — Tylko bez awantur... — ostrzegł półgłosem oddalają- cego się kolegę. Sposób, w jaki poprzednim razem Robert ,,przeprosił" amerykańskiego majora, który przebywał w towarzystwie „jego" dziewczyny („raz na dwa tygodnie, ale moja" — odpierał potem kpiące ataki Kolumba), omal nie zakończył się tragicznie. Kolumb coś sobie przypomniał. — Zostawił? — zapytał stojącego obok Jagiełłę. Ten skinął głową. Mimo to Kolumb wsunął głowę w głąb wozu. Namacał ręką teczkę i sprawdziwszy przez skórę twardy kształt waltera, uspokojony za- mknął drzwiczki. Roberta już nie było na tarasie. Portier skłonił im się z głębokim szacunkiem, jakby nadal stanowili eskortę ubranego w pontyfikalne szaty biskupa. Wprawdzie przed chwilą monsieur Robert otrzymał od niego wiadomość, że madame Yerey już odjechała w jakimś towarzystwie, ale wszak dawało to pew- ność, że ceniony klient pozostanie do jutra i dłoń portiera dwukrotnie zetknie się z jego mile szelesz- czącą ręką. Wprawdzie tej polskiej trójki nie widział już miesiąc, ale obyczaje takich klientów znał znakomicie. 1H Robert skinął na nich od stolika. — Jest ta twoja ruda... Kolumb obojętnie kiwnął głową. Orkiestra ciągnęła „L'amour, L'amour..." — Znów ten hymn amerykański... — wzruszył ra- mionami siadając. — Najpierw kolacja, kochany. Na dobrą sprawę od rana nic nie jedliśmy. — Ba, spuścić tyle wozów — bąknął niedbale Ro- bert. — Kupić metr kawy... — warszawską miarą przy- pomniał Jagiełło swoje zasługi. Kolumb skromnie przemilczał swoje dewizowe za- biegi, by zmienić jak najwięcej franków na funty i dolary. W myśl nie pisanej umowy wszystkie franki były „do pozostawienia" w Coke. Wyjątek stanowiła przedostatnia wyprawa, kiedy Robert, namówiony przez madame Verey, poszedł grać i wyciągnął z ru- lety ponad dwieście tysięcy. Nawet po zostawieniu pani stu tysięcy „na pamiątkę za szczęśliwą rączkę" coś tam w powrotnej drodze w Brukseli zamienili na dolarowy metal. Kelner, pochylony, z marzycielską troskliwością wy- słuchiwał dezyderatów Kolumba, który uwzględnia- jąc tęsknoty kulinarne Roberta, dysponował nie za- sięgając rady Jagiełły. Tę metodę stosował zawsze, od kiedy przekonał się, że po zawiłych zamówieniach uczestników biesiady ze strony Jagiełły padał stale stanowczy głos: „Dla mnie schaboszczak." Tym ra- zem jednak natrafił na opór: — Tylko żebyś mi obstalował wszystkie te minogi, ostrygi i inne świństwa. Trzeba się brać do robo- ty... — ryknął niespodziewanie. — A francuskiego uczy mnie jedna w Hamburgu — dodał skromnie. Kolumb roześmiał się nagle i zasmucił, jakby ujrzał w kieszeni druha cudzoziemski paszport. — Halo, Kolumb! Zrośnięte z nim okupacyjne imię brzmiało teraz „Koluomb", ale Machabeusz obrócił się grzecznie. Ruda Zi. Uczynił zapraszający gest dłonią, ale we- zwany ruchem wspaniałej młodej głowy, poderwał się uprzejmie. Miała ten niebywały, rzadki przy ru- 112 dych włosach, smagły odcień cery, który czynił z niej zjawisko. — Jeszcze nie jesteś błękitna? — zażartował wska- zując ruchem głowy przechodzącą obok kobietę o modnym obecnie kolorze włosów, który jakby mło- dzieńczo przedrzeźniał siwiznę. — Och, Kolomb, Kolomb — wyżalała się za moment na jego chłód, gdy niefrasobliwie zgodził się na jej zapewnienia, że nie może dziś spędzić z nim wie- czoru. Umówił się na jutro i odprowadził kawałek w stronę jej stolika. Wracając do swoich przez mo- ment poczuł jeszcze delikatny zapach jej perfum. Wzruszył nie wiedzieć czemu ramionami. Na stoliku czekały już napełnione kieliszki. — Pod „Akcję Biskup" — wzniósł po wojskowemu toast Robert. — „Akcja"... — skrzywił się .Kolumb, nie wiadomo, ironicznie czy po prostu po wódce. — Świat się zmienia i my się zmieniamy — mruk- nął Robert nalewając drugi kieliszek. — A ty, bra- cie, prowadzisz już tak, jakbyś był szoferem w „Ke- dywie" albo Murzynem — pochwalił Jagiełłę. „Co za wieczór zaduszkowy" — zaklął w myślach Kolumb łapiąc się na tym, że wspomina poległego w pierwszej akcji kolejowej szofera Antka. Szybko podniósł kieliszek. Wychylali już chyba szósty toast, gdy Kolumb zastygł z głową przechyloną w tył. — Cholera... — bąknął za chwilę. Robert poszedł spojrzeniem za jego wzrokiem. Ze schodów prowadzących do sal gry schodził wolno, trzymając się poręczy, jakiś dojrzały, poważny męż- czyzna. Kulał. — Kto to taki? — Kulawy. — Widzę. — Nie, taki miał pseudonim. Obserwowany przez nich człowiek, zmierzając do wyjścia, szedł w stronę stolika. — Halo, szefie — mruknął Kolumb wyciągając rękę przez poręcz swego fotela. Mężczyzna zatrzymał się i ściągnąwszy brwi przyglądał się im bez ruchu. — Prosimy — po Kolumbie nie było znać wypite} • wódki