Niepewność bywa czasem gorsza niż brak uzbrojonej straży.

- Chcielibyśmy z panem porozmawiać, profesorze, o Lindsay Foxe. Gruska gwałtownie się poderwał na równe nogi, strącając z biurka kilka niebieskich książek. Dziew czyna poszła w zapomnienie. - O, Boże! Co z nią? Widziałem ją w telewizji. Ale nie wiem, do którego szpitala została zabrana. Dzwo niłem i dzwoniłem, ale nikt nie chciał mi nic powie dzieć. Wydawało mi się, że była u Świętego Wincen tego, ale wciąż mnie spławiali. W wiadomościach mówili, że to nie był wypadek. Jak ona się czuje? Barry i Taylor wymienili spojrzenia. - Jesteście tu z powodu tej modelki, Eden? - spyta ła dziewczyna, przezwyciężając strach. - Tak - odparł Barry. - Obecny tu profesor Gruska najwyraźniej jej także chciał pomóc. Uważał, że na zbyt tłumiła uczucia, tak samo jak pani. Chciał ją od nich uwolnić, tak samo jak panią. Jest pełen najlep szych chęci. Lepiej, żeby pani stąd wyszła i przemyśla ła to wszystko na osobności. On naprawdę nie jest ta ki, na jakiego wygląda. Dziewczyna spojrzała na Gruskę. Oczy miała ogromne ze strachu i powątpiewania, ale on nie zwra cał na nią uwagi. Wybiegła bez słowa. Być może jedna została uratowana, pomyślał Taylor. - Lindsay wyzdrowieje. Ktoś usiłował ją zabić, to prawda. Proszę nam powiedzieć, gdzie pan był w chwili wybuchu. W poniedziałek, w południe. - Ja? - Gruska wpatrywał się w Taylora, kręcąc gło wą. - Myśli pan, że mam z tym coś wspólnego? Nie skrzywdziłbym Lindsay. Ja ją kocham. Kocham ją od lat. Mój ojciec także ją kocha. Chcę się nią zaopieko wać. Ona mnie potrzebuje, bardzo mnie potrzebuje. Tylko ja mogę jej pomóc, ale ona mi nie pozwala. Pro szę, zaprowadźcie mnie do niej. - Nierówno pod sufitem - mruknął Barry pod no sem. - Może zechce nam pan powiedzieć, gdzie pan wte dy był, profesorze Gruska? - powtórzył Taylor. - W poniedziałek, w samo południe. - Byłem tutaj - odparł Gruska, wskazując swój gabinet. - Byłem tu przez cały dzień. Byłem tu z tymi idio tycznymi studentami. Widzieliście jedną z nich - idioci, sami idioci! Zabierzcie mnie do niej. Natychmiast. - Czy przychodzi panu do głowy, kto chciałby ją za bić? - zapytał Barry bardzo cierpliwym tonem. - Nikt. Ona jest nieśmiała. Zawsze była, bo została bardzo skrzywdzona przez szwagra. Kiedy się dowie działem, co jej się przytrafiło - brała udział w moich seminariach - usiłowałem jej pomóc, ale była zbyt przestraszona. Nie pozwoliła mi. Nikt nie życzył jej śmierci. Nikt, z wyjątkiem mężczyzny, który miał ochotę na zbliżenie fizyczne, a ona go odtrąciła. Ze msta mężczyzny, z którym nie chciała się przespać. - Zna pan kogoś takiego, profesorze Gruska? - Nie, nie. Taka nieśmiała... była zawsze taka nie śmiała. Taka daleka. - Zna pan człowieka o nazwisku Oswald. Bert Oswald? - zapytał Barry. Profesor Gruska spojrzał na niego nieprzytomnym wzrokiem. - Jak facet, który zastrzelił Kennedy'ego? - Bez wątpienia nosi takie samo nazwisko - wes tchnął Barry i spojrzał na Taylora, który powiedział: - Dziękujemy, profesorze Gruska, że poświęcił nam pan swój czas. Nie jesteśmy upoważnieni do udzielania informacji na temat miejsca pobytu Lindsay, aż do czasu ujęcia sprawcy. Lepiej będzie, jeżeli zapomni pan o niej, bo znalazła już kogoś, kto jej po maga. Wyszła za mąż i jest bardzo szczęśliwa. Nie ma żadnych problemów, proszę mi wierzyć. - Wyszła za mąż? O, nie. To niemożliwe. - Profesor wyglądał na przerażonego. Dłonie mu drżały. - Nie, nie. Pan się myli. Znam ją. Nie dopuściłaby do siebie mężczyzny, ani na krok. - Jest moją żoną - powiedział Taylor bardzo spo kojnie. - I zapewniam pana, profesorze Gruska, że bardzo się zmieniła. Kocha mnie i darzy mnie zaufa niem. Nie jest już taką Lindsay Foxe, jaką pan znal. Lepiej, żeby pan o niej zapomniał. Zostawili profesora przy jego biurku. Sprawiał wra żenie całkowicie zdezorientowanego. - Widziałem wielu czubków - skwitował Barry. - Profesor to jeden z lepszych okazów. Czyż nie jest pokrzepiające, że przekazuje swoją wiedzę młodsze mu pokoleniu? - O, tak. Pokrzepiające. A my nie przybliżyliśmy się ani o krok do rozwiązania zagadki. Na pewno nie Gruska. I wiesz co, Barry? Jakoś nie potrafię uwie rzyć, że odpowiedzialny jest ktoś z jej rodziny. Są od rażający, ale nie zabiliby jej. A w każdym razie nie są dzę, że wpadliby na pomysł sprzątnięcia jej zaraz po odczytaniu testamentu. Na to potrzeba czasu. Trzeba znaleźć kogoś, kto odwali robotę. - Sędzia Foxe, z racji wykonywanego zawodu, zna niejednego utalentowanego rzezimieszka. - Zgadzam się z tobą. Ale mieli na to za mało cza su. Któreś z nich musiało to powiedzieć głośno: ,,Za bijmy Lindsay. Wtedy zgarniemy cały szmal i wszyst ko będzie dobrze". Potem wszyscy musieli się na to zgodzić. Wtedy sędzia musiał znaleźć kogoś do wyko nania mokrej roboty. Nie mieli na to wszystko dosyć czasu. - Niestety, muszę ci przyznać rację, Taylor - wes tchnął Barry. - Ale w takim razie, kto? - Do diabła, nie mam pojęcia