Niepewność bywa czasem gorsza niż brak uzbrojonej straży.

Szakal wiedział, że warczący kształt minął już rząd chat i pudełkowatych lepianek, ogrodzonych drutem kolczastym, na którym dyndały kawały zwierzęcych skór, że wjechał już na obszar, gdzie nie było schronienia dla zdziwaczałych hobbystów. Gdzie kilometry pustkowia, gdzie wzgórza i niebo. A dalej - już tylko niebo. Nieba tu było najwięcej. Cała reszta to tylko nieznaczne wybrzuszenia ziemi, idące niebu na spotkanie. I bez znaczenia, czy to turyści czy pielgrzymi, bo jedyną rzeczą, jaką to miejsce oferowało ludziom, było coś, czego nie mogli pragnąć, zanim tu dotarli. A żeby sprawdzić, co to takiego, trzeba było utkwić tu jak w pułapce, pozwolić, żeby to coś w człowieku narosło, powoli, stopniowo. Trzeba było to nawozić i podlewać, zapewnić odpowiednie światło. Dopiero wtedy wyrastało. Wielki warczący kształt - Szakal wiedział już, że takiego pojazdu nigdy w życiu nie widział - rósł w oczach. Szakal wyprostował się i przyjął odpowiednią postawę: pierś do przodu, głowa do góry - szpan. Tak, przecież to w końcu Charlie, na pewno. Telegram go zaskoczył, nie dał mu zbyt wiele czasu, ale z drugiej strony rozkazy braciszka zawsze go zaskakiwały. Sprawdził ubranie. Przesunął dłońmi po piersi, po spodniach, odwrócił się szybko i zapiął rozporek. Kiedy się obejrzał, byli tuż tuż. Olbrzymia przysadzista maszyna wpadła w najbardziej przerażający poślizg, jaki Szakal kiedykolwiek w życiu widział. Z jękiem w trzewiach, niczym jakiś opasły potwór, wykonała wprost apokaliptyczny manewr, po którym powinna albo przesunąć o kilka metrów cały mur, albo przynajmniej poharatać sobie opony na wszystkich sześciu kołach. Ale nic takiego się nie stało. Kiedy opadła wielka chmura pyłu, przez grubą szybę szoferki Szakal dostrzegł człowieka, który uśmiechał się do niego uśmiechem tak jasnym, tak promiennym, że zdawało się, iż nad pustynią wschodzi nowy księżyc. Silnik czarnego, pokrytego strupami spawów monstrum ucichł, potwór rozwarł zad i coś z siebie wypluł. Coś długiego, dziwacznie kanciastego, coś, co trzepotało gwałtownie powiekami i mrużyło oczy chroniąc je przed jaskrawym blaskiem, w którym Szakal żył od lat, nie zdając sobie z tego sprawy. To był jego brat. - Jesteś chudy jak żyłka na ryby, Charles - powiedział. Ubrany w przetarty więzienny strój Loach uśmiechnął się. Szakal dostrzegł w nim coś, co go nie wiadomo dlaczego zaniepokoiło. Początkowo nie wiedział, co to jest, ale po chwili przyszło olśnienie: kolor jego skóry. Nie to, że był tak chudy i nie jego ubranie. Wciąż miał na sobie więzienny uniform, ale to nie miało znaczenia. Charles stał w jaskrawym słońcu, którego Szakal nie zauważał, mrużył oczy, a jego skóra była biała jak brzuch ryby. Ale nie, brat nie sprawiał wrażenia chorego. Choć chudy jak szczapa, wydawało się, że jest większy, potężniejszy niż przedtem, jakby przez te wszystkie lata nieustannie rosły mu kości. Lecz cóż z tego, że zyskał nową posturę, skoro był niemal przezroczysty. Tak, przed Szakalem stał cień Charlesa sprzed sześciu lat. Mimo to powiedział: - Ale poza tym wyglądasz nieŽle, braciszku. - Pieprzysz - odrzekł Loach. - Wyglądam jak stara chabeta po sześciu latach postu. - Powiódł wzrokiem wzdłuż muru. - Dostałeś telegram? Nie zaskoczyliśmy cię? - No pewnie, że dostałem. Ale i tak trochę mnie zaskoczyliście. - I tak mnie witasz? Wychodzę z pudła po sześciu latach, a ty nie padasz w moje ramiona? - Charlie, bracie, cóż ci mam, do diabła, powiedzieć... - Wyciągnął do niego rękę. Loach ściskał ją przez chwilę. Nagle z trzewi transportera dobiegł ich dŽwięk przypominający odgłos, jaki wydaje z siebie człowiek zwracający nie strawiony pokarm. - Mam to gdzieś! Gówno mnie obchodzi, co powiedział i co za szkaradztwo widać przez to parszywe okno! Chcę rozprostować nogi! A ty, chłopcze, masz cholerne szczęście, że jestem zalany, bo zbiłbym cię na kwaśne jabłko za ten numer z kierownicą. Loach zerknął przez ramię. - To Rodney Makai - powiedział półgębkiem. Jakby na zawołanie z transportera wytoczył się mały człowieczek w garniturku i różowym krawacie. Grzmotnął twarzą w piach i znieruchomiał na słońcu. - Wylewam cię, chłopcze - mruknął do ziemi i z trudem wstał na czworaki. - Wcale mnie nie bolalo. A mogłem złamać kręgosłup. Szakal patrzył na transporter z rosnącym zainteresowaniem