Niepewność bywa czasem gorsza niż brak uzbrojonej straży.

Istotnie od Piekar sunie ogromna chmura pyłu, a wśród niej przebłyska zamieć złotych i srebrnych iskier, mienią się tęczo~ we proporczyki i leci tętent mnóstwa koni. Szara chmura pomyka coraz bliżej i bliżej, a z jej kłębów wynurzają się kształty konnicy, żołnierskie postacie i brązowe harmaty, wleczone na łańcuchach poszóstnymi zaprzęgami. Ciągną je białe woły o ogromnych, rozłożystych rogach, na których furkoczą jakieś kolorowe wstążki i zielenią się wieńce. Szebesta westchnął z żalem, że nie ma chociażby jednej pary takich wołów.. Schylił się pod płócienną budę, odsunął jej skrzydło. — Ondraszku!. Bo już jadą! — zawołał. Podjął z siana śpiącego chłopca i posadził na ramieniu. — Widzisz? Polski król jedzie! Podziwej się, jakie szumne woły! Ondraszek przecierał przez chwilę oczy, a ujrzawszy wreszcie, zbliżające się wojsko, plasnął w dłonie i krzyknął: 30 — Jej! A następnie już patrzył wraz z ojcem, urzeczony nie widzianymi nigdy dziwami. Pochód królewski zaś rósł w oczach, zbliżał się i wypełniał daleką drogę jak wąż nadmiernej długości, jakby to był ów legendarny Złotogłowiec z Goduli. Wije się, chrzęści i błyszczy złotymi łuskami, sięga głową pierwszych chałup podmiejskich, a końca jeszcze nie widać. Na przedzie, w otoczeniu skrzydlatych rycerzy, toczy się paradna kolasa, zaprzężona w sześć bu-łanych andaluzów. Andaluzy raz wraz przysiadają na zadach, za kolasą zaś szumią na wietrze rycerskie skrzydła, trzepoczą się proporczyki, klaszczą w fałdy wielkie sztandary znaczone herbami i krzyżami, błyszczą zbroje, łyskają muszkiety na ramionach piechoty, rżą konie, tupocą kopyta i podkute buty, szczękają łańcuchy u harmat, zapierają się białe woły, ciężkie, rosłe, i kolebią ogromnymi rogami, kudłaci poganiacze wołoscy 0 zbójeckich gębach strzelają z biczów i pokrzykują gardłowo, a zadufały gwar ludzki leci stamtąd z wiatrem i nieci wzruszenie. W czekającym zaś narodzie szerzy się krzyk i wołanie. Wszyscy wiwatują jak na ogromnym weselisku i wszyscy dopychają się do drogi, albowiem każdy pragnie z bliska obejrzeć tak znakomitego króla, w jego oczy spojrzeć, skraju szat dotknąć dłonią. Najbardziej zaś przepycha się gołota chłopska 1 kościelne dziady, wrzeszcząc, tłukąc się kosturami po łbach i spychając się nawzajem z obranego miejsca, gdyż wszystkim chodzi o te czerwone dukaty królewskie. Ucichli jednak, zamarli w zdumieniu, gdyż znienacka z jądra tamtej pancernej i skrzydlatej armii zerwał się potężny śpiew,, miarowy i męski: Dla Ciebie, Panno czysta, Matko niepokalana, Idziemy bronić Chrysta, Naszego Pana. 31 Dla cię, ojczyzno droga, I dla cię, orle biały, Idziemy gromić wroga Na polu chwały! Jakież to wspaniałe! Śpiew był tak śliczny i potężny, że wszystkim przebiegało mrowie po'krzyżach i wszyscy teraz uwierzyli, że ci skrzydlaci i zbrojni ludzie jadą po najsławniejsze zwycięstwo. A gdy echo śpiewu rozłamało się i poleciało w świat, z tłumów uderzyła w niebo burza krzyków, skłębiła się, podniosły się dłonie, wyleciały w górę czapki i kłobuki, a nieustanne wiwaty i wołania przemieniły się w wielki, huczący zgiełk. Rzekłbyś, morze wzburzone huczy tak bardzo i grzmi spiętrzonymi falami. Czoło zatrzymało się teraz przed namiestnikiem, grafem Opersdorfem, i jego świtą. Szebesta natężył wzrok, żeby dojrzeć króla, lecz zbyt daleko działo się to wszystko, żeby dokładnie z wozu zobaczyć. Widział tylko, że królewska kolasa zatrzymuje się, że z niej wysiada chyba sam król, w kołpaku, tęgi i silny, podobny z postury do zamożnego siedlaka Zaremby łebo zgoła do zamkowego młynarza Donocika we Frydku. Widzi dalej, że ów król — bo to chyba on będzie — podchodzi do świty graf a Opersdorfa. Graf Opersdorf zaś i wszyscy jego towarzysze zeskakują z koni, zdejmują kapelusze, kłaniają się głęboko i zamiatają pył spod królewskich nóg barwnymi piórami strusimi. Król wita się, podaje każdemu dłoń, oni zaś podchodzą do niej w śmiesznych lansadach i ukłonach, dotykają z gracją i znowu się cofają. Wojsko zaś przechodzi mimo, skręca na lewo z drogi i jak ogromna, połyskująca rzeka rozlewa się po Kabusowym łęgu. Teraz graf Opersdorf — widać — prawi orację do króla, bo wszystko ucichło, a graf rozkłada dłonie, wciąż się kłania i coś mówi, bo potrząsa szpiczastą bródką jak cap ogonem, król zaś stoi rozkraczony, lewą dłoń wsparł o biodro, prawą ręką pokręca srogiego, płowego wąsa i słucha. Graf Opersdorf skończył, po nim wysunął się kanclerz cesarski, graf Weltschek, i także 32 przemawia. A' król wciąż pokręca wąsa. Następnie przed królem staje graf Adam Gaszyn z Żyrowa, po nim szmatle się na cienkich, patykowatych nogach graf Coionna ze Strzelec, za nim gada opat z Rudy, Bernard II Kwernek, sławny kaznodzieja i mąż głębokiej nauki. Przemawiał następnie kanonik gliwicki, pater Sendecjusz, lecz kiedy w końcu zabierał się do perory układny poseł rakuski, Caraffa, król skinął dłonią na znak, że ma już tego dosyć. Powstało wtedy na drobną chwilę lekkie zamieszanie, bo oto poprzez namiestników orszak przepycha się gromada gwarków i kuźników tarnogorskich i bytomskich. Drabanci usiłują ich odepchnąć, lecz, napierani, powoli ustępują. Wtedy jeden z nich żgnął tęgiego gwarka halabardą pod żebro. Gwarek odwrócił się, zaklął szpetnie i wyrżnął drabanta pięścią między oczy. Drabant wykopyrtnął się na wznak. Zakotłowało się w tym miejscu, podniósł się krzyk, lecz król, baczny na wszystko, skinął znowu dłonią. Wtedy drabanci, radzi nieradzi, cofnęli się, panowie uczynili przejście, a gwarkowie stanęli przed królem. Najstarszy z nich, siwy i suchy, podobny do oskubanego indora, mówi coś do niego. Król słucha, uśmiecha się i znowu pokręca wąsa