Niepewność bywa czasem gorsza niż brak uzbrojonej straży.

Ci, którzy wpłynęli na te wody, są z definicji najbardziej wartościowym materiałem ludzkim, bo po pierwsze: dotarli na Tratwę; po drugie: przeżyli śmiertelnie niebezpieczny rejs po lodowatych wodach Arktyki; i po trzecie: nie dali się zabić rywa- lom. Fajni goście, nie ma co... Będzie miło, jak zaczną wyłazić z wody wygłodniałymi setkami na prywatne plaże. Pozbawiony balastu okręt-matka nabierze manewrowości i skręci na Południowy Pacyfik, zmierzając do Indonezji, skąd znów popłynie na północ, rozpoczynając kolejny cykl migracji. Czerwone mrówki pokonują potężne rzeki, włażąc jedna na drugą i zbijając się w kulę, która pływa po wodzie. Wiele odpada i tonie; toną też te, które przez cały czas są zanurzone. Te, które mają dość siły i sprytu, by wspinać się ciągle na wierzchołek kuli, przeżywają. Wiele z nich dopływa na drugi brzeg i dlatego na nic się nie zda wysadzanie mostów w obronie przed ich atakiem. W ten sam sposób uchodźcy pokonują Pacyfik, choć są zbyt bied- ni, by wykupić sobie bilet na statku czy zaopatrzyć się w zwykłą łódkę. Mniej więcej co pięć lat nowa fala obcokrajowców zalewa Zachodnie Wybrzeże, a wszystko za sprawą powracającego jak jo-jo „Enterprise". Od dobrych kilku miesięcy właściciele położonych nad mo- rzem kalifornijskich posiadłości wynajmują ludzi do ochrony, stawiają słupy z latarniami i zasieki wzdłuż linii przypływu, montują karabiny maszynowe na swoich jachtach. Korzystają z przekazywanego przez CKW na okrągło Raportu o Tratwie, dostają najnowsze iskrówki, prosto z satelity. Dowiedzą się do- kładnie, kiedy najnowszy kontyngent dwudziestu pięciu tysięcy wygłodniałych Eurazjatów odetnie się od „Enterprise" i zacznie machać miriadami wioseł, zupełnie jak mrówki odnóżami. — Czas trochę pokopać — mówi do Bibliotekarza. — Ale tym razem musi wystarczyć nam kontakt werbalny, bo pruję 1-5 i muszę uważać na furmanki. — Będę o tym pamiętał — mówi Bibliotekarz w słuchaw- kach. — Musi pan zwolnić na południe od Santa Clarita, gdzie drogę tarasuje rozbita ciężarówka, i przy wyjeździe do Tulare, gdzie na lewym pasie jest duża dziura w jezdni. — Dzięki. A teraz do rzeczy: kim byli ci bogowie? Czy Lagos miał jakieś zdanie na ten temat? — Lagos uważał, że mogli być magami... to znaczy normal- nymi istotami ludzkimi obdarzonymi pewnymi nadprzyrodzony- mi mocami... mogli też pochodzić z innych planet... — Hej, hej! Nie tak szybko. Rozbierzmy to po kolei. Co Lagos miał na myśli, mówiąc o „normalnych ludziach obdarzo- nych nadprzyrodzonymi mocami"? — Przyjmijmy, że nam-shub Enki istotnie funkcjonował jako wirus. Przyjmijmy, że wymyślił go człowiek o imieniu Enki. Oznacza to, że istota ludzka o imieniu Enki była obdarzona jakimiś zdolnościami lingwistycznymi, które nie niszczą się w naszym rozumieniu normalności. — Jak się przejawiały te zdolności? Jaki był ich mechanizm? — Mogę przedstawić panu jedynie kolejne odnośniki opra- cowane przez Lagosa. — Dobra. Przedstawiaj. — Wiara w magiczną moc języka nie jest niczym niezwyk- łym, zarówno w literaturze mistycznej, jak i akademickiej. Kaba- liści — żydowscy mistycy z Hiszpanii i Palestyny — uważali, że odpowiednie połączenie liter Boskiego Imienia jest w stanie za- pewnić nadprzyrodzoną wiedzę i potęgę. Na przykład niejaki Abu Aharon — wczesny kabalista, który przywędrował do Włoch z Bagdadu — dokonywał podobno cudów dzięki mocy Świętego Imienia. — O jakiej mocy mówimy? — Większość kabalistów była wyłącznie teoretykami, inte- resującymi się jedynie medytacją. Ale istnieli również tak zwa- ni „praktycy Kabały", którzy próbowali stosować moc Imienia w codziennym życiu. — Inaczej mówiąc, czarownicy... — Tak. Owi „praktycy Kabały" używali tak zwanego „alfa- betu archanielskiego", opartego na pochodzących z I wieku naszej ery teurgicznych alfabetach greckich i aramejskich, które przypo- minały pismo klinowe. Kabaliści nazywali ten alfabet „pismem oka", ponieważ litery składały się z linii i małych kółek przypomi- nających oczy