Niepewność bywa czasem gorsza niż brak uzbrojonej straży.

Nie wiedziaBa, co zrobi dalej. Na pytania przera|onych rodziców  nauczycielka, oczywi[cie, natychmiast zadzwoniBa do o[rodka zdrowia  nie odpowiedziaBa ani sBowem, tylko zamknBa si w pokoju. PrzestaBa wyprowadza psa, je[, robi zakupy czy gotowa obiady wedle grafiku. SiedziaBa skulona na fotelu i patrzyBa przez okno. 32 A teraz stoi skulona na pokBadzie promu, który wiezie j, diabli wiedz po co, do Londynu. Do ciotki, której si boi. Do obcego kraju. Obcych miejsc, ludzi, jzyka. Po co? Rodzina zmczona ponurym milczeniem w koDcu si jej pozbyBa. Magdzie, zakochanej i szcz[liwej, te| si znudziBo ogldanie wiecznie przygnbionej przyjacióBki. Po co to wszystko? Po co dalej |y? Dla kogo? Rodzice doskonale sobie wystarczaj. Ania ma m|a i trójk dzieci. Dla Zdrapki? PrychnBa. ZawaliBa matur. Facet j zostawiB. Nic nie ocalaBo z piknych obietnic i planów na przyszBo[. Có| ma z wiary, je[li Bóg zabraB to, co miaBa najdro|szego? Dlaczego jej w ogóle daB tak cudown miBo[? I co dalej? Nic. Pustka. Jak ta szara, gBboka woda przed ni. ZapatrzyBa si w fale miarowo uderzajce o burt promu. CignBy j do siebie z hipnotyczn niemal siB. Tam znalazBaby cisz i spokój. {adnych pytaD. Bólu. Nie odrywaBa spojrzenia od szarej otchBani. Po bardzo dBugiej chwili podniosBa wzrok. Na horyzoncie dostrzegBa biaB plamk, która powoli rosBa. Zbli|ali si do Dover. I mam swoje Wyspy MiBo[ci, pomy[laBa z gorycz. Nie poddam si, choby nie wiem co, postanowiBa w duchu. Je|eli przez to przejd, to znaczy, |e nic mnie nie zBamie. Zdecydowana zeszBa z pokBadu. Gdybym nawet nie wiedziaBa, jak wyglda ciotka, to i tak bym j poznaBa od razu, pomy[laBa Kenna, patrzc przez okno autokaru na tBum kBbicy si w hali przyjazdów dworca Victoria. Nie spieszyBa si do wyj[cia, przeciwnie ni| reszta wspóBtowarzyszy niedoli, którzy zachowywali si tak, jakby im kto[ podpaliB siedzenia. Gorczkowo chwytali toboBki i pchali si, blokujc przej[cie. Podobnie nerwowe sceny odbywaBy si na zewntrz, gdzie wycigano torby z baga|ników, witano si z oczekujcymi, padano sobie z pBaczem w ramiona, pokrzykiwano w sBuchawki telefonów. Dzieci pBakaBy, staruszki narzekaBy, mBodzieDcy marzyli o papierosie, niebo si chmurzyBo, a ciotka Ala staBa spokojnie przy [cianie i czytaBa jak gdyby nigdy nic. Kenna przyjrzaBa si jej uwa|nie: niskiego wzrostu  jak wszystkie Widuntówny  szczupBa i atrakcyjna. Ubrana byBa w granatowe legginsy, [mieszne chodaki z paskiem wokóB kostki i trzy koszule, na spodzie dBuga, wBa[ciwie sukienka z czego[ cieniutkiego w piknym, morskim kolorze, potem troch krótsza w wielobarwny wzór, a na niej jeszcze krótsza, rozpita, z jasnobBkitnego, grubego pBótna. Ciemne krcone wBosy wymykaBy si spod granatowego kapelusza w ksztaBcie walca zaBo|onego zawadiacko na bakier i ozdobionego kwiatem z materiaBów, z których uszyte byBy obie cieDsze koszule. Obok niej, na ziemi, le|aB maBy, skórzany plecaczek. W porównaniu z ni Kenna poczuBa si jeszcze bardziej jak uboga krewna z prowincji: wypchnite na kolanach spodnie od dresu, flanelowa koszula, wycignity sweter. Kurtka przynajmniej byBa Badna, bo j dostaBa w spadku po Ani. Ciotka wyglda tak, jakby wcale nie miaBa ochoty na spotkanie, pomy[laBa Kenna. Pewnie, komu by si chciaBo niariczy roz-histeryzowan dziewietnastolatk