Niepewność bywa czasem gorsza niż brak uzbrojonej straży.

A ja nie tak zwyczajnie szłam sobie z osobą płci przeciwnej, a osoba ta nie tylko, zdaniem mojego ojca, wyglądała podejrzanie, ale nad to mieliśmy odwagę trzymać się za ręce. I to — w trakcie pierwszego 26 spotkania, w niespełna siedemnastym roku życia, ledwie przed końcem zdobywania wykształcenia średniego, i wciąż przed rozpoczęciem wyższego. Łatwo się zorientować, że sytuacja była nie najprzyjemniejsza, szczególnie jeśli uwzględni się wybuchowy charakter mojego ojca, jego marzenia o zięciu inżynierze i głębokie przekonanie o tym, że pierwszy osobnik płci męskiej, który przestąpi próg naszego czteropokojowego mieszkania, wcześniej czy później zostanie jego zięciem. A przecież świętym obowiązkiem rodziców jest odciąganie tego momentu przynajmniej do ukończenia szkoły średniej. Gdzieś w przededniu końca szkoły rodzice zdecydowali, że zadbają o moją przyszłość zawodową. Dyskusje na temat „kim mam zostać" toczyły się w naszej rodzinie już wcześniej, ale ich intensywność i natężenie wzrastały stopniowo, im bliżej było do matury. Nasze zdania, jak w każdej porządnej rodzinie, były podzielone. Rodzice uważali, że największe perspektywy otwiera przede mną zawód informatyka, i starali się przekonać mnie do pójścia na politechnikę. Zgadzałam się z nimi w kwestii perspektyw, wątpiłam jednak, czy człowiek, który ma poważne problemy z obsługiwaniem kuchenki gazowej, żelazka, a czasem nawet lodówki, może zostać dobrym informatykiem. Nie mówiąc już o troi z informatyki, którą potem nauczycielka poprawiła jednak na piątkę, żeby nie psuć bardzo dobrego świadectwa. Tyle tylko, że na głośne wyrażenie choćby części wątpliwości czy życzeń odważyłam się dużo później. Znałam swoich rodziców i świetnie zdawałam sobie sprawę, że przekonanie ich nie będzie łatwe. 27 „Jeśli chcesz osiągnąć w życiu sukces, przestań czytać nikomu niepotrzebną literaturę piękną. Trzeba żyć w prawdziwym, a nie zmyślonym świecie. Lepiej idź i pomóż mamie w kuchni"—radził ojciec, zastając mnie nad książką. Rozumiejąc, że wojskowe zasady — punkt i (dowódca ma zawsze rację) i punkt 2 (jeśli przypadkiem dowódca nie ma racji, to patrz punkt punkt 1) — obowiązują również w wypadku rodziców, rzadko się z nimi sprzeczałam, uciekając się do aktywniejszych metod samoobrony, jak na przykład demonstrowanie rodzicom własnoręcznie ułożonego spisu lektur nadobowiązkowych takiej długości, że gdyby moja nauczycielka ukraińskiego przypadkiem się o nim dowiedziała, byłaby przyjemnie zaskoczona. Moim dawnym skrytym marzeniem były studia na filologii. Dawnym, bo pojawiło się już wtedy, gdy rozmów na temat mojej zawodowej przyszłości jeszcze nie prowadzono, jak zresztą żadnych innych rozmów. Wszystkie funkcje w domu były ściśle rozdzielone: rolą rodziców było decydować i uważać za potrzebne, moją — wykonywać to, co oni zdecydowali lub uważali za potrzebne. A wszystkim, z czym się zgadzałam lub nie, mogłam podzielić się z pluszowym misiem Panasem, który w tych błogosławionych czasach odgrywał rolę mojego domowego psychoanalityka. Moje marzenie, oczywiście, nie mogło nie być skrytym, bo przecież jasne jest, że dzieci rodziców-inżynierów powinny zdobywać porządne zawody, a nie myśleć o niebieskich migdałach. „Filolog to nie zawód. Tracić pięć lat na uczenie się ojczystego języka może co najwyżej kompletny idiota" — 28 twierdził mój ojciec, a ojciec, jak wiemy z dwóch podstawowych zasad wojskowych, zawsze ma rację. W tym bardzo długim okresie, kiedy moje marzenie istniało tylko w myślach, nie wiedziałam, jaką filologię wybrać. Miałam szczęście być jedną z ostatnich ofiar radziecko-kubańskiej przyjaźni i — w imię tejże przyjaźni — uczyć się w szkole języka hiszpańskiego. Bez oglądania się na nasz system oświaty, dzięki bliskiej znajomości z córką iberystki, a także dzięki dzieciństwu tejże spędzonemu w Argentynie, udało mi się opanować język na tyle, by zrozumieć, że mi się podoba i że w ogóle podoba mi się sam proces nauki języków obcych. Niestety, z uwagi na odległą perspektywę, wybór nauczania hiszpańskiego w mieście Lwowie na swój główny zawód, w dodatku w okresie intensywnego rozpadu wszystkiego, co radzieckie, z miłością do Fidela włącznie, raczej nie był rozsądny. Mogłam też wybrać slawistykę, ale ów kierunek, podobnie jak filologia ukraińska, w tamtych stanowczo nie-wyjazdowych czasach, był — według moich rodziców — wciąż nie dość prestiżowy. O rusycystyce wtedy już oczywiście mowy być nie mogło. Co do tego, że rodzice nawet słyszeć o którymś z tych wariantów nie będą chcieli, nie miałam najmniejszych wątpliwości. I właśnie wtedy, kiedy już miałam otrzymać upragnione świadectwo maturalne, a wkrótce potem odbyć decydującą rozmowę z rodzicami — miałam wyjawić im swoje sekretne marzenie, co było równoznaczne ze zniszczeniem rodzicielskich marzeń o córce--informatyku — i spróbować urzeczywistnić własne plany, nastąpiło nieprzewidziane spotkanie mojego ojca i mnie 29 w towarzystwie chłopaka z Metalika na koszulce, długimi piórami oraz życzliwym uśmiechem na twarzy. Myślę, że uśmiech ten nie byłby tak życzliwy, albo przynajmniej nie tak śmiały, gdyby mój towarzysz wiedział, jak ojciec marzy o zięciu z wyższym wykształceniem, jak ważkim problemem w naszej rodzinie stał się ostatnio wybór mojego przyszłego zawodu czy też o tym, jak surowo wychowywane są dziewczęta z porządnych rodzin. Na nieszczęście jednak (a może i na szczęście) mój towarzysz, jak podejrzewam, nie do końca rozumiał, co znaczy „studiować na wydziale", nie mówiąc już o wszystkim innym. I to właśnie pomogło mu zachować spokój ducha, czego w żaden sposób nie można było powiedzieć o mnie. „Dobry nauczyciel każdy nowy temat zaczyna od tabliczki mnożenia" — często powtarzała nasza matema-tyczka, starając się konsekwentnie tego przestrzegać. Pewnie dlatego nigdy nie udawało jej się zrealizować nowego tematu... Historia mojego związku z Witią nie zaczęła się jednak od tabliczki mnożenia. Zaczęła się od listów