Niepewność bywa czasem gorsza niż brak uzbrojonej straży.

Prometeusz tkwił teraz zawieszony pośród gwiazd, dziwiąc się, czemu jego kosmopod nie powraca jak pocztowy gołąb do swego gołębnika. Za kilka minut zniknie mu z oczu, zapadłszy się pod horyzont w swej nigdy nie kończącej się zabawie w chowanego ze Słońcem. Dla Sherrarda wynik gry ze Słońcem był już przesądzony. Wciąż jeszcze krył się po nocnej stronie asteroidu, bezpiecznie otulony chłodem cienia, ale krótka noc rychło się skończy. Rozpędzona karuzela czterogodzinnego dnia Ikara zaniesie go niebawem na spotkanie z potwornym świtem, kiedy Słońce, trzydziestokrotnie większe niż to, które dane było mu oglądać z Ziemi, zaleje ogniem tę kamienną pustynię. Sherrard wiedział już nazbyt dobrze, dlaczego wszystko, co go otaczało, jest spalone i poczerniałe. Wprawdzie od peryhelium dzielił Ikara jeszcze tydzień, ale temperatura w południe osiągała już tysiąc stopni Fahrenheita. Choć czas nie nastrajał do żartów, przypomniały mu się dokładnie słowa, którymi kapitan McClellan opisał Ikara: "Najgorętsza parcela w układzie słonecznym". Trafność tego żartobliwego osądu została udowodniona przed zaledwie kilkoma dniami za pomocą prostego i wcale nie naukowego doświadczenia, o ileż jednak bardziej przekonującego niż setki wykresów i pomiarów. Przed samym świtem ktoś wbił drewniany palik na wierzchołku jednego z małych wzniesień. Sherrard obserwował, bezpiecznie ukryty po nocnej stronie, jak pierwsze promienie słoneczne muskają szczyt. Kiedy już oczy zdążyły się oswoić z raptowną detonacją światła, zobaczył, że drewno czernieje i zwęgla się. Gdyby Ikar otoczony był atmosferą, palik stanąłby w płomieniach; tak wyglądał świt na Ikarze... Jednak upał nie był aż tak nieznośny podczas ich pierwszego lądowania, kiedy przed pięcioma tygodniami przekraczali orbitę Wenus. Prometeusz zostawił asteroid za sobą w początkowej fazie swego porywu na Słońce, po czym dostosował prędkość do tego malutkiego świata, by wreszcie miękko osiąść na jego powierzchni jak płatek śniegu. (Płatek śniegu na Ikarze - to dopiero wspaniały dowcip...) Naukowcy zaraz rozpoczęli penetrację piętnastu mil kwadratowych zjeżonych niklo-żelaznymi skałami, ustawiając swoje instrumenty i punkty kontrolne, zbierając próbki i czyniąc niezliczone obserwacje. Wyprawę poprzedziły lata drobiazgowych przygotowań w ramach międzynarodowej Dekady Astrofizycznej. Oto bowiem pojawiła się unikalna szansa, by statek badawczy zbliżył się na bagatelną odległość siedemnastu milionów mil do Słońca, kryjąc się przed jego ślepą furią za dwumilowej grubości tarczą skały i żelaza. W cieniu Ikara statek mógł bezpiecznie krążyć wokół centralnego ogniska, które ogrzewało wszystkie planety i od którego zależało wszelkie życie. Tak jak ów mityczny Prometeusz, który obdarzył ludzi ogniem, statek noszący jego imię miał powrócić na Ziemię z innymi tajemnicami niebios. Nie brakowało czasu na ustawienie przyrządów i wstępne badania, nim Prometeusz musiał odlecieć i szukać stałego cienia nocy. Nawet wtedy można było pracować przeszło godzinę w zgrabnych kosmopodach z własnym napędem - miniaturowych statkach kosmicznych, długich zaledwie na dziesięć stóp - po nocnej stronie asteroidu, pod tym warunkiem jednak, że na czas uciekało się przed nacierającą linią wschodu słońca. Nie był to warunek zbyt wygórowany, zwłaszcza w takim świecie, gdzie świt maszerował z prędkością zaledwie jednej mili na godzinę; ale Sherrard warunku tego nie spełnił, a karą była śmierć. Wciąż nie był całkiem pewny, co się właściwie stało. Wymieniał przekaźnik sejsmografu na Stacji I-45, popularnie zwanej Mount Everest, gdyż znajdowała się aż dziewięćdziesiąt stóp ponad otaczającym ją terenem. Robota całkiem prosta, mimo że musiał posłużyć się zdalnie sterowanymi łapami swojego kosmopodu. Sherrard władał nimi po mistrzowsku; umiał wiązać węzły metalowymi palcami niemal tak szybko jak swoimi własnymi