Niepewność bywa czasem gorsza niż brak uzbrojonej straży.

Niestety, jednak się różniła. W końcu musiałem poszukać pomo- cy w Biblii i przewodniku. Oświetlając strony cienką jak ołówek latarką i używając szkła powiększającego, spędziłem ponad godzinę ,czytając przy migotliwym ognisku Stary Testament. Nie mogłem zapamiętać słów, ale pomogło mi to przetrwać do świtu, aż wreszcie w Przypowieściach znalazłem werset, który przypadł mi do serca. Zapamiętałem go sobie i powtarzałem niczym mantrę, aż do wscho- du słońca. Borsuki, ludek bez siły, a w skale buduje swoje mieszkania... * Czytając te słowa, uspokoiłem się i zdałem sobie sprawę z tego, że już od prawie dwudziestu czterech godzin przebywam we wczes- nym plejstocenie. Tworzyłem prehistorię. Żaden z dotychczasowych zwerbowanych przez Kaprowa ochotników nie zagłębił się w prze- szłość choćby tysiąckrotnie bliżej niż ja i jedynie sam mistrz przebył w przeszłości okres dłuższy od mojego. Uderzyło mnie, że w skład mojego zestawu przetrwania powinna wejść noworoczna czapeczka, butla z szampanem (choć wystarczyłby i bimber) oraz drewniana grzechotka. Niestety, nie było nawet duńskiej szarlotki. Aby święto- wać własny wyczyn, musiałem sam sobie coś upolować i doprawić do smaku. Przypowieści Salomona 30, 26. I wtedy właśnie usłyszałem nieziemski s'piew, rozbrzmiewający nad stepem jak głosy bezcielesnych świętych. Dolatywał ze wzgórz na wschodzie, gdzie leżał Helensburg. Porwałem się na nogi i prze- chyliwszy głowę nastawiłem ucha. Kantyczką bez słów, śpiewaną niewprawnymi głosami, habiliny witały świt. Nazwijcie do hymnem do słońca, jutrznią, czym sobie chcecie. Była w tym wszystkim wzruszająca pasja — nie słodycz czy niewinność, ale surowość i głębokie przekonanie. Wyznanie wiary. Przodkowie ludzkości — habiliny — śpiewały. Śpiew ustał po mniej więcej dziesięciu minutach. Choć powinie- nem wrócić nad jezioro, czekałem na powtórkę. Wczoraj pewnie przybyłem tu za późno, by go usłyszeć. Wrażenie, jakie na mnie wywarł — rodzaj zachwytu i lekkie mrowienie w koniuszkach nerwów — nie znikło od razu. W końcu jednak ustąpiło przed, coraz silniej dającym mi się we znaki, głodem. Rozkopawszy i zadeptawszy resztki ogniska, aby nie stały się zaczątkiem pożaru, ruszyłem ku dostrzeżonej na wschodzie kępie figowców. W rdzawych trawach sąsiadujących z polanką pasło się tam stado perliczek. Aby wypróbować swoje umiejętności łowiec- kie, postanowiłem podejść jedną z nich i udało mi się tego dokonać — dzięki cierpliwości i umiejętności skradania się do celu — bez spłoszenia całego stadka aż do ostatniej chwili. Nawet Babington nie spisałby się lepiej! Tak jak mnie uczył stary Wanderobo, oskubałem ptaka z pierza palcami, a potem wypatroszyłem, oczyściłem, poćwiartowałem i zjadłem na surowo. Pobyt w Lolitabu przygotował mnie na tak prymitywne wyczyny i szczerze mówiąc ten pierwszy — od czasu mojego przybycia tu — posiłek bardzo mi smakował. Środkiem figowego zagajnika płynął niegdyś strumyk, teraz wyschnięty, ale znalazłem wodę, kopiąc dziurę w piaszczystym dnie i czekając cierpliwie, aż nasączy się ciemną cieczą. Kiedy zebrało się jej dostatecznie sporo, opadłem na czworaki i rezygnując z użycia oczyszczających wodę tabletek napiłem się prosto zjamki, a potem spłukałem z dłoni i twarzy lepką krew perliczki. Następnie wytarłem się z grubsza wczoraj używanym podkoszul- kiem i zajrzałem do plecaka, szukając szczoteczki do zębów, golarki i nożyków. Kiedy wszystko to wspominam, ta troska o czystość wydaje mi się trochę zabawna, ale pomimo treningu w Lolitabu nie uwolniłem się jeszcze od dwudziestowiecznych nawyków. Moim szczególnym osiągnięciem tego ranka była zmiana bielizny. Udało mi się tego dokonać (pozwólcie, że nie będę opisywał szczegółów by nie popaść w śmieszność) bez zdejmowania butów, ponieważ wydawało mi się, że powinienem być w każdej chwili gotowy do ucieczki. Z Babingtonem ćwiczyłem oczywiście na bosaka, ale nie ufałem swojej zdolności do biegania po terenie usianym akacjowymi kolcami. Wdziewanie bielizny w butach oznaczało, że musiałem mocno naciągać elastyczne paski, ale było to lepsze niż wianie przed lampartem w samych skarpetkach. Martwiłem się, że zostały mi tylko dwie pary czystych skarpet, poświęciłem więc dobre dziesięć minut na wypranie tych, w których łaziłem wczoraj. Po wypraniu rozwiesiłem je na euforbii, żeby wyschły. Powinienem był chyba zostać przez cały ranek na brzegu jeziora. Jeśli Kaprów opuścił Szafot, by mnie zabrać, nie byłem tego świad- kiem i nie mogłem go przekonać o tym, że żyję i działam. Z drugiej strony nie mogłem jakoś uwierzyć, że tak się stało, a wysłuchanie śpiewu habilinów wydało mi się warte spędzenia w plejstocenie jeszcze jednego dnia. Nasz plan działania i tak zresztą obrócił się wniwecz po awarii transcordionu. Ekipa „Białego Sfinksa" na pewno znajdzie jakiś sposób, by mnie stąd wydostać, lecz na razie byłem zdany wyłącznie na własne siły i przemyślność. Zabierając skarpetki z rosnącego na skraju polanki krzaku eufor- bii, zobaczyłem stado hien, które maszerowały jedna za drugą w kie- runku Helensburga. Te niezwykłe stworzenia były doskonałym — choć groźnym i przerażającym — przykładem wymarłych drapież- ników plejstoceńskich