Niepewność bywa czasem gorsza niż brak uzbrojonej straży.

.. - zawołał. I opuścił go cały ów hieratyczny spokój, gdy powtarzał jak dziecko: "pan się myli", z niespodzianą rozpaczliwą żarliwością. Zachłysnął się i spojrzał na mnie z wyrzutem. - To pomyłka. Moi rodzice byli zdrowi psychicznie, w rodzinie też nikt nie chorował... nie tylko wśród dziadków, ale a kuzynów, jeśli o to chodzi... - Zupełnie co innego miałem na myśli... Azteków - i zajrzałem mu w czarne oczy. Wytrzymał moje spojrzenie, po czym wzruszył ramionami. -- Nonsens. Nie mam z tym nic wspólnego... Czyżby? - Zaledwie kilka lat tam spędziłem, na dawnej ziemi Azteków, nie przejmując się tym zanadto - A może tak się tylko panu zdawało? - Nie myślałem o Aztekach. Myślałem o nowoczesnej architekturze. - Nie przeczę. Ale ktoś mógł myśleć o panu. - Moi rodzice... chcę panu powiedzieć... - Rodzice jak rodzice, nie o nich tu mowa. - Zaraz! Do czego pan zmierza? - Powiadam: ktoś mógł myśleć o panu... I to widać - dokończyłem półgłosem. - Kto taki?... - rzucił mi spłoszone spojrzenie, widać każdy się lęka atawistycznych tajemnic, budzą się znienacka, choć powinny pozostać przywalone kamieniem nieświadomości. Straszna to chwila, gdy kamień taki odwalić. Ani Chrystus, ani Kopernik, ani Einstein wcześniej nie mogli się narodzić, bośmy ich zżerali zawczasu przez całe paleolity, neolity, stare ery, nowe ery, wysilając wszystką przebiegłość, aby się tylko dobrać do tego wspaniałego przysmaku, który nasz pobratymiec nosi pod czaszką. O, Chrystus dobrze o tym pamiętał i w swój subtelny sposób pamięć o tym utrwalił, ciało moje, krew moja, ale perfidia wyznawców czym prędzej to zatuszowała, zwąc tę chrystusową wymówkę eucharystią. Chrystus pamiętał, z czyimi potomkami ma do czynienia. Wiedział, co musi dać im spożyć. Toteż Chrystusa nikt nie rozumiał. A już całkiem nałgali Ewangeliści, prostaczkowie nie powinna brać się do pisania. Chrystus odwalił przed nimi kamień nieświadomości i gdyby miał innych świadków, nasz los byłby dziś inny... Wzdrygnąłem się, gdyż Cudnogłowy dotknął mnie lodowatą ręką. - Dlaczego pan nie odpowiada? - Bo nie umiem... - mruknąłem. - Nie ma odpowiedzi. - Ale pan mówił, że k t o ś... - spojrzał na mnie. - Mówiłem, choć lepiej nie mówić. - Ale kto taki o mnie mógł myśleć? - Musisz to wiedzieć? Skinął głową. Przez sekundę pomyślałem, że ta aztecka głowa tkwi na ostrzu kozackiej spisy. Przetarłem zmęczone oczy, które służyły mi czterdzieści lat i których dotąd nikt mi nie wyłupił. - Więc zastanów się sam - powiedziałem. - Dobrze. Ale proszę dać mi klucz... - Bagatela! - zawołałem. - W jaki sposób? Nie ja mam "klucz". To ty go masz. - Przecież mówiłem panu, że... Nie rozumiem, gdzie mam go szukać? Wśród Azteków? Byłem w Meksyku tylko sześć lat. W drugiej połowie XX wieku! - Czas tu nie gra roli. - Więc nie myślałem o Aztekach! Myślałem o architekturze! Cóż ja mogę mieć z nimi wspólnego? Urodziłem się w Konstancinie pod Warszawą, proszę pana! - To też bez znaczenia... Stąpałeś po ich ziemi, oddychałeś ich powietrzem. Myślisz, że cokolwiek umiera raz na zawsze? I raz na zawsze przepada w przeszłości? A wszelkie związki bezwzględnie się rwą albo nie istnieją "wcale? I żadnych nie ma związków między Konstancinem a Jukatanem? Gdzie Aztekowie wymordowali Majów? Więc pamiętaj, dla ciebie wstawało ich Słońce, to samo. Nareszcie zacząłem mu przemawiać do rozsądku! Ukrył twarz w dłoniach, wydłużona czaszka kiwała się z namysłem, Wiele bym dał, aby pod nią zajrzeć. Przypuszczałem, że ukrywa przede mną swoje myśli. O łzach nie pomyślałem. Tymczasem ukrywał łzy. Nie mogłem pojąć, dlaczego płacze. Podsunąłem mu przecież klucz, o który sam prosił. Czułem się coraz bardziej zmęczony sobą, nim i tym wszystkim. Na korytarzu ozwał się ryk, który raptownie zgasł, jakby ktoś się udławił - kością, mózgiem, trwogą. I nastała podejrzana cisza. - Daj mu spokój - powiedział Piotr. - Daj mu spotój. On tego Meksyku nienawidzi. Człowieku, stracił tam rodziców! Zginęli w wypadku samochodowym... - nachylił się i szepnął mi do ucha: - Został sam, rozumiesz? Nie ma nikogo. Trzymają go tu dłużej, niż potrzeba, bo jest bez forsy i bez dachu nad głową. Spytaj go lepiej o jego szkice i projekty, całą tekę ma pod poduszką... - Wyciągnął rękę i dotknął lekko ramieniem Przedwieczne Młodzieńca, który leżał skulony, z twarzą ukrytą w dłoniach. Oskar, pokaż nam którąś ze swoich prac. Tamten nie odpowiedział. Gwałtownie naciągnął poduszkę na głowę. Skrył się przed nami, skrył się przed światem Nie było go. Słońce nie jest okrutne, mój biedny Azteku. Darmo poić je krwią. Krew twoich rodziców poczęła się ze Słońca. I wielbić je nigdy nie dosyć. To nasz los jest okrutny, mój biedny Azteka, i sami okrutni jesteśmy. Dla siebie, dla innych, dla świata