Niepewność bywa czasem gorsza niż brak uzbrojonej straży.

Ale niech będzie. Co pan może o nim powiedzieć? Podejrzany (P): To nie jest fikcyjna osoba. S: Z którą nikt nie zamienił ani słowa... Co pan może o nim powiedzieć? P: Niestety, niewiele. Pojawiał się zwykle z Robinsonem, konszachtowali w hotelu, po czym znikał. Pojawiał się w sytuacjach zagrożenia ze strony policji. S: Pojawiał się i co? P: I zagrożenie znikało. Jak by ręką odjął. Policja przestawała się nami interesować, celnicy kłaniali się w pas. Po prostu. S: Czy mam to rozumieć jako oskarżenie policji i urzędników celnych? P: Niczego takiego nie powiedziałem! Myśmy mieli na głowie plantatorów krzewu kokainowego i dostawę ekstraktu do magazynu. Tu następowało rozliczenie, organizacją przerzutu do Stanów zajmował się Robinson. Swamp był jego człowiekiem, on winien udzielić o nim informacji. S: Ustawmy sobie to pod światło. Najważniejszą dla gangu sprawę — bezpieczeństwo, zapewnia człowiek, którego nikt nie zna, obywatel obcego kraju. Na jakiej podstawie pan utrzymuje, że nazwisko nie było też fikcyjne, a jego właściciel nie był wymysłem Robinsona? Choćby po to, aby zagarniać więcej dla siebie... P: Nazwisko mogło być fikcyjne, lecz nie osoba. Ona faktycznie istniała, tyle że dbała o trzymanie się w cieniu. Mam na to dowód. Pewnego wieczora mój kierowca, Salwador Figuera, dostał od Robinsona polecenie odwiezienia na lotnisko jakiegoś ważnego gościa. Gości ze Stanów obsługiwał Robinson zwykle osobiście, nie dopuszczał do nich nikogo z nas, Kolumbijczyków, polecenie wydało się kierowcy podejrzane. Pasażer siedział w tyle, podczas jazdy nie odezwał się ani słowem. Daleko przed parkingiem lotniska pasażer ściskając ramię kierowcy nakazał mu zatrzymać się, rzucił na siedzenie pięćdziesięciodolarowy banknot i z torbą podróżną opuścił samochód. Miejsce było słabo oświetlone. Manewrując wozem Figuera odczekał, aż pasażer znalazł się pod latarnią, i obejrzał go sobie. Był to mężczyzna około trzydziestu pięciu lat, wysoki, barczysty, typowy Jankes. Byłby go natychmiast zapomniał, gdyby nie sowity napiwek oraz uścisk ramienia. Ręka, którą dał mu znak zatrzymania, lewa, nie miała środkowego palca, ściskała niczym grabiami. Ze zwykłej ciekawości Figuera wrócił do hotelu i serwując recepcjoniście jakąś bajeczkę, dowiedział się nazwiska pasażera. Gość, który nie chciał zajechać z nim pod oświetlony budynek lotniska, nazywał się Humber. Ronald Humber. Jedno z nazwisk było więc fikcyjne, ale które, tego nie wiem”. Trzeciego dnia od rozmowy z dyrektorem biura detektywów Debenhamsa w wyznaczonej skrytce urzędu pocztowego znalazła się podłużna niebieska koperta, bez nadruku firmowego. Attentown nie obiecywał sobie wiele. Pierwszy tydzień zlatuje agentowi na rozpracowaniu routine geography śledzonego — trasy codziennej, odwiedzanych lokali, zewnętrznych kontaktów osobistych; zapuszczenie sondy w świat prywatny wymaga czasu. Codzienne raporty z ubiegłego tygodnia brzmiały identycznie: „Working. No effects”. Tylko te trzy słowa i nieczytelny podpis, który w żaden sposób nie dawał się złożyć w nazwisko dyrektora Samuela Highhrowa. Koperta bez nadruku, czcionki elektrycznej maszyny do pisania, podpis, który może należeć do każdego i nikogo. Badanie daktyloskopijne papieru prawdopodobnie nie wykryłoby żadnych odcisków palców. Konspiracja doskonała. Jak gdyby biuro detektywów Debenhamsa wychodziło z założenia, że wszyscy śledzą wszystkich i na wszelki wypadek zadbało, by nie pozostawić po sobie śladów. Ostatni raport przyniósł opis kobiety w wieku około dwudziestu sześciu lat, pięć stóp dziewięć cali wzrostu (o cal wyższa od niego!), bardzo zgrabnej blondynki z zielonymi oczami w bananowym kostiumie i czarnym golfie przewiązanym bananowym pasem, w czarnych bucikach na półsłupku, ubranej raczej po angielsku, ale mówiącej z wyraźnym akcentem amerykańskim. Brawo dla detektywa! Do kompletu brakowało kroju i koloru majtek oraz zawartości torebki, ale mimo to brawo. I ten akcent! Musiał stać za jej plecami, kiedy mówiła. W pierwszym odruchu Attentown zmiął gwałtownie płachtę papieru. Nancy! Ta suka Nancy! — zaklął w duchu. Popatrzył na cyferblat swego kwarcowego zegarka w złotej oprawie, nie (rozpoznając przemykających sekund. Czas. Rzecz ulotna i stała, najważniejsza w życiu i bez znaczenia. Jak kobieta. Johannes jest w tej chwili w Rotterdamie, w Antwerpii, a może gdzieś dalej