Niepewność bywa czasem gorsza niż brak uzbrojonej straży.

Ale tak się nie stało. Dwa tygodnie później dziewczynka wyskoczyła z trzeciego piętra przez okno toalety w swojej szkole. - I wtedy odszedłeś z policji, Taylor? - Tak. Ale musiałem jakoś pomścić Ellie. Sprałem wujka Bandy'ego na kwaśne jabłko. Dorwałem go przed jego luksusową kamienicą. Chciałem go zabić, ale nie zabiłem. Może powstrzymały mnie twoje na uki wyniesione z akademii policyjnej. Kto wie? Jakiś czas potem powiedział, że jeszcze mnie dopadnie. Śmiałem się z tego, Barry. Nie patrzyłem mu w oczy. Gdybym spojrzał, uwierzyłbym mu. - Jesteśmy na miejscu. Drzwi windy rozsunęły się, ukazując wielki hol z francuskimi antykami, grawiurami i dyskretnym oświetleniem. Na ich widok podniosła się zza biurka jakaś kobie ta. Od razu zrozumiała, że przybysze nie są członka mi rady. Wyglądali nieodpowiednio. Joanna Bianco, przebiegła i energiczna, podeszła do nich i powiedziała aksamitnym głosem: - Panowie, przykro mi, ale pan Ashcroft jest teraz na spotkaniu rady nadzorczej. Proszę mi podać na zwiska, a ja... Barry pokazał jej odznakę. - Sierżant Kinsley, madame. A to jest S. C. Taylor. Zobaczymy się z panem Ashcroftem niezwłocznie. - W takim razie go przyprowadzę. - O, nie - powiedział Taylor. Chcę, żeby został tam, gdzie jest. U szczytu swego wielkiego mahoniowego stołu, przewodnicząc zgromadzeniu dżentelmenów po sześćdziesiątce. Krótko mówiąc, chcę go upoko rzyć. To ścierwo. Joanna Bianca zmierzyła go nieprzeniknionym wzrokiem. - Myślę, że zrobił coś naprawdę podłego, żeby za służyć na to miano. - Coś bardzo podłego - powiedział Taylor. Cofnęła się i wskazała im drzwi. - Tędy - powiedziała. Barry zwrócił się do policjantów: - Miejcie oczy otwarte, chłopaki. Widzieliście jego zdjęcie. Jeśli facet będzie próbował umknąć, strzelaj cie, ale nie zabijajcie go. Taylor pchnął ciężkie dwuskrzydłowe drzwi. Otwo rzyły się bezszelestnie, do wewnątrz. Pokój miał co najmniej trzydzieści stóp długości. Na podłodze leżał jasnokremowy dywan berberyjski, ściany pokryte były ciemnym drewnem i półkami pełnymi książek. Dłuż szą ścianę stanowiło okno, zakryte w tej chwili gruby mi rypsowymi zasłonami. Pośrodku pokoju znajdował się długi stół. Wzdłuż niego poustawiano srebrne ta ce ze srebrnymi karafkami. Przed każdym uczestni kiem zebrania stała kryształowa szklanka z wodą. U szczytu stołu siedział wujek Bandy - pan Brandon Waymer Ashcroft. W dłoni trzymał wskaźnik i mówił coś na temat wiszącego za nim wykresu. Na wyłożonych pluszem fotelach siedziało dziesięć osób. Pośród nich znajdowało się sześciu starszych mężczyzn, jeden młody i trzy kobiety. Wszystkie były po pięćdziesiątce i wyglądały na bardzo eleganckie. Wszyscy zebrani sprawiali wrażenie konserwatyw nych, poważnych i zamożnych. Taylor natychmiast zauważył, że Ashcroft trzyma wskaźnik w lewej ręce. Lindsay postrzeliła go w prawy nadgarstek. - Mogę? - zapytał Barry'ego. -Jest twój, stary. Taylor odchrząknął. Uczestnicy zebrania jeden po drugim odwrócili głowy. Na ich twarzach malowało się umiarkowane zainteresowanie. Ashcroft cofnął się i pobladł. - Bardzo przepraszam, że zakłócam zebranie. To jest sierżant Barry Kinsley. A ja nazywam się S. C. Taylor. Przyszliśmy tu, aby aresztować pana Ashcrofta za usiłowanie morderstwa. Zebrani wstrzymali oddechy. A potem rozległy się pytania: - Co to jest, do diabła? - Brandon, co tu się dzieje? - Kim są ci ludzie, Ash? Taylor czekał. Ashcroft milczał. Pobladł jak ściana. - Przypuszczam, że większość z państwa słyszała o próbie zabójstwa modelki Eden podczas zdjęć na Skwerze Waszyngtona. Obecny tu wujek Bandy, to jest Brandon lub Ash, wynajął człowieka o nazwisku Oswald, aby ją zabił. Kiedy Oswald dwukrotnie go za wiódł, Brandon osobiście udał się do szpitala, nie dalej jak trzy godziny temu, aby wykonać robotę. Na nie szczęście dla niego ofiara okazała się sprytniejsza, a także odważniejsza, i postrzeliła go w prawy nadgar stek. Czy zechce pan unieść prawą rękę, wujku Bandy? Wszyscy członkowie rady nadzorczej patrzyli teraz na człowieka u szczytu stołu. Przyglądali mu się jak ko muś obcemu, kogo nie rozumieją i nie chcą rozumieć. Brandon Waymer Ashcroft uniósł głowę. - To jakaś absurdalna pomyłka, panowie. A co do zranionej ręki, to jeszcze większy nonsens. Jeżeli ze chcą panowie przejść do mego gabinetu, poświęcę kil ka minut, aby wyjaśnić to śmieszne nieporozumienie. Taylor pokręcił głową i zwrócił się do zebranych: - Chcecie się państwo dowiedzieć, dlaczego usiło wał zabić Eden? Zaraz wam opowiem. Kilka lat temu byłem gliniarzem. Przypadkiem natrafiłem na czter nastoletnią dziewczynkę, która silnie krwawiła na skutek gwałtu. Zgwałcił ją jej wujek Bandy, który mo lestował ją seksualnie, odkąd skończyła dziesięć lat. Krótko mówiąc, obecny tu wujek Bandy doprowadził swoją małą siostrzenicę do samobójstwa. A ja go po biłem. To była jedyna kara, jaka go spotkała. Obiecał, że się na mnie zemści