Niepewność bywa czasem gorsza niż brak uzbrojonej straży.

„Pustelnica z Amherst” była jej pierwszą poetycką fascynacją. „Odkryła” ją dla siebie podczas pobytu stypendialnego w USA w 1961 roku. Dwukrotnie odwiedziła jej dom, urzeczona bogactwem poezji wywiedzionej wrażliwością tylko i wyobraźnią z pustelniczego „ubóstwa”. Przywiozła sobie do Warszawy zbiór wierszy Emily Dickinson z zamiarem wydania go we własnym przekładzie, ale – ku swemu rozczarowaniu – musiała ustąpić na razie pola Kazimierze Iłłakowiczównej, a potem Stanisławowi Barańczakowi. Odkładane do szuflady jej subtelne tłumaczenia ukazały się dopiero w roku 1998 w wyborze „I jestem różą”. Elizabet Barret Browning zdobyła serce polskiej poetki swoim „pięknym” życiem: uczona, oczytana, w wieku lat czterdziestu poślubiła z wielkiej miłości – i wbrew woli ojca – Roberta Browninga, stając się wybitną poetkę. Marianne Moore przeciwnie: obca, niezrozumiała, była dla polskiej tłumaczki jedynie wyzwaniem, które podjęła, by się wypróbować. Doświadczenia translatorskie nie pozostały bez wpływu na wzrost samoświadomości poetki i na zmianę jej stosunku do twórczości własnej. Zgłębiła tajniki warsztatu poetyckiego, odkryła tajemnicę poezji. Ujawnił to wydany w roku 1992 tomik „Zmrożone światło”, który wyniósł autorkę wysoko ponad zajmowany przez nią dotychczas poziom. Iwona Smolka napisała wówczas: „Twórczość Ludmiły Marjańskiej, tyle lat już przecież obecna, choć jakby na obrzeżu liryki polskiej, staje się nagle jednym z piękniejszych i ważniejszych głosów współczesnej poezji. Uroda świata, piękno pejzażu, nocnego nieba, kilku drzew, każe zatrzymać się, spojrzeć uważnie, posłuchać, jakie dźwięki składają się na ‘Harmonia mundi’” („Światło nad wodami” w tomie „Dziewięć światów” 1997). Wiersz „Harmonia mundi” to credo Marjańskiej: wyraz zgody na świat ze wszystkim: „ładem symfonii i warkotem samolotów”, „wrzaskiem głośników, reklam i niemowląt”, bełkotem pijaków, grzechotem salw, wybuchem Etny; na człowieka ze wszystkim: „głupotą, sentymentem, śmiechem, dodekafonią, bólem i strachem”. Słowem: wyraz zgody na życie. Tom wierszy „Przez całe życie miłość” to także credo: wyraz zgody na miłość ze wszystkim. – Miłość, jak życie, składa się ze wszystkiego. Bo jest życiem – mówi poetka. – „Ten obcy obok mnie – to mój najbliższy” piszę w wierszu Po latach, a „Mój niekochany, to ty jesteś mym oczkiem w głowie, światłem źrenic, ciepłem, o które grzeję ręce” – piszę w liryku „Mój niekochany”. I tu jest zgoda na wszystko, co niesie miłość. Bo cóż nam pozostaje prócz zgody? Bunt? Jest nie tylko bezcelowy, ale i niszczący. Nawet więc buntując się, szukam w życiu choć odrobiny radości. W „kosmyku włosów”, który można jeszcze poprawić, chociaż nic już w sobie zmienić nie można, w widoku wody, jaskółki, brzozy, wszystkiego, z czego bierze się wiersz. Bo wiersz można poprawić. A pisanie daje radość. Po „Żywicy” (2001) chciałoby się zapytać: tylko radość? Liryki pomieszczone w najnowszym zbiorze Marjańskiej świadczą, że pisanie daje nieskończenie więcej. W obliczu śmierci najbliższego człowieka pisanie zrównuje się z życiem – ściśle: z negatywnym jego aspektem – wyposaża w zdolność współuczestnictwa w procesie umierania, daje moc wskrzeszania z martwych: Wiersz jak sen przywraca życie zmarłym siadają z nami za stołem piją herbatę patrzą w oczy zwyczajni zupełnie jak żywi 36 Trzymamy ich za rękę i jesteśmy nieziemsko szczęśliwi Przede wszystkim jednak pisanie ocala przed poczuciem daremności cierpienia, wiążąc „ważne” życie z „nieważnym” pisaniem w – życiopisanie. Liryk tytułowy w genialnym skrócie ukazuje proces krystalizacji i sublimacji: Pogłaszcz mnie – woła sosna Spod szorstkiej kory kropla za kroplą żywica Podstawiam blaszany kubek Wykrwawi się zakrzepnie zalśni „Żywica”, tom małżeńsko–wdowieński, będący dopełnieniem tomu narzeczeńsko–małżeńskiego „Przez całe życie miłość”, to najszlachetniejszy spośród klejnotów współczesnej polskiej liryki. A przy tym jakże przejmujący dowód na bezsilność słów wobec potęgi i nieprzeniknioności życio–umierania. 37 JAN PIEPKA 38 Zastygły krzyk ptaków Kaszubsko–polski poeta, powieściopisarz, gawędziarz Jan Piepka (o kaszubskim pseudonimie literackim Staszków Jan) przyszedł na świat 8 lutego 1926 w Łebnie pod Wejherowem, ale jego miejscem ukochanym był Starzyn koło Pucka, ziemią zaś, wodą i lasem, które go wykarmiły i naznaczyły, były: Wysoczyzna Żarnowiecka, Jezioro Żarnowieckie, Puszcza Darżlubska. Wśród surowego piękna północnej krainy kaszubskiej spędził dzieciństwo aż do trzynastego roku życia. Wrzesień 1939 odmienił jego los, tak jak odmienił losy Kaszub, Polski, Europy, świata. Zamiast do liceum, gdzie go, jako wyjątkowo uzdolnionego absolwenta VI klasy szkoły podstawowej, zamierzała posłać na swój koszt gmina, został oddany do pracy w tartaku, a później – jak wszyscy dostatecznie młodzi Kaszubi – wcielony do wehrmachtu, ale nie do armii, tylko do baonu roboczego. Zaczęła się jego kilkuletnia tułaczka po Europie: z Bremy do Holandii, Belgii, Francji, Włoch, Danii. Pod koniec wojny znalazł się w obozie jenieckim pod Hamburgiem, a po ucieczce stamtąd – w obozie dla przesiedleńców w Lubece. Na Gwiazdkę 1945 zdążył wrócić do Starzyna. A wkrótce, jako dwudziestoletni mężczyzna, powrócił do nauki: zapisał się do Liceum Pedagogicznego w Wejherowie. W 1947 roku został nauczycielem w rodzinnym Starzynie, niebawem zaś kierownikiem szkoły w Gnieżdżewie. Był niezwyczajnym „szkólnym”, wychodził z uczniami poza program, rozbudzał ich zainteresowania kulturalne (założył chór, zespół teatralny)