Niepewność bywa czasem gorsza niż brak uzbrojonej straży.

W końcu Barrow powiedział, że słuchanie obcej mowy działa na niego usypiająco, i zaproponował spacer po mieście; słyszał, że dzielnica czerwonych świateł jest... Rozumieją, interesuje się warunkami. Wychodząc z sali natknęli się na Enrique Salvadora, dziennikarza, znajomego Bena. Salvador miał automobil z szoferem. Ściskał im dłonie, śmiał się. Powiedział, że auto jest własnością jego przyjaciela, komendanta policji, i czyby się nie chcieli przejechać do San Angel? Pojechali długą aleją przez Chapultepec, Pola Elizejskie Meksyku, jak się wyraził Salvador. Koło Tacubaya pokazał im miejsce, gdzie oddziały Carranzy stoczyły przed tygodniem potyczkę z zapatystami, oraz róg, na którym bandyci zamordowali bogatego kupca tekstylnego. G.H. Barrow pytał co chwila, czy to aby bezpiecznie wyjeżdżać tak daleko za miasto, na co Salvador mówił: - Jestem dziennikarzem. Dziennikarz jest ze wszystkimi w przyjaźni. W San Angel wypili parę kieliszków i wrócili do miasta obejrzeć dzielnicę Pajantos. G.H. Barrow przycichł i oczy mu się zaszkliły, kiedy zobaczył małe oświetlone celki, każdą z łóżkiem, kilkoma papierowymi kwiatami i krucyfiksem widocznym przez otwarte drzwi ozdobione czerwoną lub niebieską firaneczką, i apatyczne śniade dziewczyny indiańskie w krótkich koszulkach stojące przed drzwiami lub siedzące na progu. - Widzisz - powiedział Ben Stowell - to proste jak drut. Ale radziłbym tutaj uważać. Salvador pokaże nam po kolacji lepszą melinę. Powinien je znać jako przyjaciel komendanta policji. Bo komendant policji prowadzi większość domów w mieście. Ale Barrow chciał koniecznie wejść do środka, więc wysiedli porozmawiać z którąś z dziewczyn. Salvador posłał tymczasem szofera po parę butelek piwa. Dziewczyna przyjęła ich bardzo uprzejmie. Barrow usiłował zadawać jej przez Maca pytania, Macowi nie podobała się jednak ta indagacja, więc musiał tłumaczyć Salvador. Dziewczyna się oburzyła, kiedy Barrow położył jej rękę na ramieniu i zaczął ściągać koszulkę, pytając, ile chce za pokazanie mu się nago. Wyrwała się, zaczęła krzyczeć, wymyślać i Salvador nie chciał przetłumaczyć, co mówi. - Zabierajmy tego sukinsyna, póki czas - powiedział Ben po cichu do Maca. - Wpakuje nas jeszcze w jaką kabałę. Przed kolacją wstąpili na jednego do małego baru, gdzie nie podawano nic prócz tequili z pokostowanych beczułek. Salvador pokazał G.H. Barrowowi, jak się pije tequile - nasypuje się szczyptę soli w zagłębienie między kciukiem a palcem wskazującym, wychyla kieliszek, zlizuje sól i na zakończenie zagryza sosem paprykowym - ale Barrow nie wypił tak jak trzeba i zakrztusił się. Przy kolacji byli już pod dobrą datą i G.H. Barrow powtarzał w kółko, że kto jak kto, ale Meksykanie znają się na sztuce życia. Była to woda na młyn Salvadora, który zaczął się rozwodzić o geniuszu indiańskim i geniuszu łacińskim i powiedział, że Mac i Ben to jedyni gringos, z którymi można dojść do ładu. Uparł się, żeby nie płacili za kolację - każe ją zapisać na rachunek swojego przyjaciela, komendanta policji. Następnie pojechali do knajpy koło jakiegoś teatrzyku, gdzie miały być francuskie dziewczynki, których jednak nie zastali. Było natomiast trzech starych muzykantów grających na wiolonczeli, skrzypcach i pikulmie. Salvador kazał im grać La Adelitę, potem La Cucaracbę i wszyscy śpiewali. Jakiś starszy jegomość w szerokoskrzydlym kapeluszu i z wielką wyglansowaną kaburą na siedzeniu dopił na ich widok szklankę i czym prędzej wyniósł się z knajpy. Salvador szepnął Macowi, że to generał Gonzales i że wyszedł, żeby go kto nie zobaczył pijącego w towarzystwie gringos. Ben i Barrow, usiadłszy przy stoliku w kącie, rozmawiali z pochylonymi głowami o interesach naftowych. Barrow oznajmił, że niedługo przyjedzie ktoś reprezentujący pewne spółki naftowe; lada dzień powinien być w hotelu Regis. Ben odparł, że bardzo chciałby go poznać, na co Barrow objął go ramieniem i powiedział, że może być spokojny, jest człowiekiem, z którym ten pan na pewno będzie chciał nawiązać kontakt, bo bardzo mu zależy na uzyskaniu z pierwszej ręki wiadomości o miejscowych stosunkach. Tymczasem Mac i Salvador tańczyli z dziewczętami kubański danzon . W końcu Barrow podniósł się trochę niepewnie i powiedział, że ani myśli czekać dłużej na te Francuzki, mogą przecież wrócić tam, gdzie byli, i spróbować ciemnego mięska. Ale Salvador uparł się, że ich zaprowadzi do domu Remedios koło ambasady amerykańskiej. - Quelque cosa de chic - powtarzał łamaną francuszczyzną. Był to wielki dom z marmurowymi schodami, pełen kryształowych kandelabrów, łososiowych brokatowych draperii, koronkowych firanek i luster. - Personne que les generales vieng aqui - powiedział przedstawiając ich burdelmamie, czarnookiej, siwowłosej kobiecie w czarnej sukni i czarnym szalu, która wyglądała bardziej na zakonnicę. Tylko jedna dziewczyna była wolna, więc zostawili ją Barrowowi, uzgodnili cenę i poszli. - Uff, co za ulga - powiedział Ben na ulicy. Powietrze było chłodne, niebo całe rozgwieżdżone. Salvador, który wychodząc z knajpy wpakował na tylne siedzenie auta trzech starych muzykantów, oświadczył, że jest w romantycznym nastroju i chce urządzić swojej novia serenadę. Jak szaleńcy popędzili po szerokiej grobli w stronę Guadalupe. Instrumenty pobrzękiwały fałszywie, a Mac, szofer, Ben, Salvador, nawet trzej starzy muzykanci, wszyscy zawodzili La Adelitę. W Guadalupe zatrzymali się pod kępą platanów koło domu z zakratowanymi oknami i odśpiewali Cielito Undo , La Adelitę i Cuatro milpas