Niepewność bywa czasem gorsza niż brak uzbrojonej straży.

Poderwał rekina w górę, ale ten nie puszczał. Tygrys szarpnął się, otworzył paszczę i zaryczał potężnie. Zrobiło mi się od tego ryku gorąco na całym ciele. Powietrze zadrżało tak, jak drży nad drogą w upalny dzień. Mogę sobie wyobrazić, że gdzieś w oddali, o jakieś sto pięćdziesiąt mil od nas, wachtowy spojrzał z przestrachem w naszą stronę, po czym złożył najdziwniejszy meldunek: że mianowicie przed chwilą usłyszał kocie miauczenie z kierunku wschodniego. Jeszcze po wielu dniach echo tego ryku odzywało mi się gdzieś w trzewiach. Ale rekin jest głuchy jak pień i podczas gdy ja, który nie mógłbym nawet pomyśleć o uszczypnięciu tygrysa w łapę, nie mówiąc już o jej pożarciu, odebrałem ten iście wulkaniczny ryk w całej jego potędze, rozdygotałem się, spociłem ze strachu jak mysz i omal nie zemdlałem, żarłacz odczuł tylko jakąś niewyraźną, nikłą wibrację. Richard Parker odwrócił się i zaczął drzeć pazurami wolnej przedniej łapy łeb rekina i szarpać go zębami, podczas gdy tylne łapy orały grzbiet i brzuch ryby. Rekin cały czas zaciskał zęby na przedniej łapie tygrysa i młócił ogonem: była to jedyna forma obrony i ataku, jaka mu pozostała. W końcu sczepili się i zaczęła się dzika kotłowanina. Z wielkim wysiłkiem zdołałem się opanować na tyle, żeby móc przejść na tratwę i poluzować linę. Szalupa oddaliła się natychmiast. W rozkołysanej łodzi migały pomarańczowe i ciemnobłękitne błyski futra tygrysa i skóry rekina. Ryk Richarda Parkera był przerażający. W końcu kołysanie ustało. Po kilku minutach zobaczyłem, jak Richard Parker przysiadł na zadzie i zaczął oblizywać lewą łapę. Następne dni spędził na pielęgnacji wszystkich czterech łap. Skóra rekina pokryta jest maleńkimi gruzełkami, co czyni ją szorstką jak papier ścierny. Bez wątpienia tygrys pokaleczył się, drąc rekina pazurami. Najgorzej było z lewą łapą, ale nie wyglądało to na okaleczenie trwałe; nie brakowało palców ani pazurów. Co do rekina, nie licząc koniuszka ogona i okolic pyska, o dziwo, nietkniętych, zamienił się on w jedną na wpół pożartą, krwawą i bezkształtną masę. Dookoła walały się strzępy czerwonawoszarego mięsa i rozwłóczone wnętrzności. Udało mi się przyciągnąć osęką trochę resztek, lecz ku mojemu wielkiemu rozczarowaniu w kręgosłupie rekina nie było płynu rdzeniowego. Ale przynajmniej mięso było smaczne i nie zalatywało rybą, a jego kruchość stanowiła pożądaną i przyjemną odmianę po tylu tygodniach spożywania rozmaitych miękkich pokarmów. Z czasem zabrałem się do mniejszych rekinów, wręcz rekiniątek, i zabijałem je sam. Odkryłem, że kłucie nożem w oczy było szybszym i mniej fatygującym sposobem ich uśmiercania niż walenie po łbach toporkiem. ROZDZIAŁ 80 Ze wszystkich koryfen zapamiętałem zwłaszcza jedną, szczególną. Pewnego wczesnego pochmurnego poranka znaleźliśmy się w istnym cyklonie ryb latających. Richard Parker strącał je łapami z wielkim zapałem. Ja skuliłem się za tarczą z żółwiej skorupy. Trzymałem osękę z przymocowaną do niej rozpostartą siatką, z nadzieją, że uda mi się w ten sposób coś złapać. Nie dopisywało mi jednak szczęście. Ryby przelatywały mi ze świstem koło uszu. Po chwili z wody wystrzeliła ścigająca je koryfena. Moje kalkulacje okazały się błędne. Wystraszone ryby przeleciały, omijając sieć, natomiast koryfena wyrżnęła w burtę niczym pocisk armatni. Uderzenie wstrząsnęło całą szalupą. Strumień krwi trysnął na plandekę. Zareagowałem błyskawicznie. Upadłem na brezent pod gradem ryb i złapałem koryfenę, zanim zdążył pochwycić ją rekin. Wciągnąłem ją na pokład. Była martwa lub bliska śmierci i mieniła się wszystkimi kolorami tęczy. „Cóż za zdobycz!”, powtarzałem w duchu, podniecony. „Co za wspaniała zdobycz! Dzięki Ci, Jezu-Matsjo”. Ryba była tłusta i mięsista, musiała ważyć dobre czterdzieści funtów. Można by nią nakarmić gromadę ludzi, a płynem z oczu i kręgosłupa nawodnić pustynię. Niestety, Richard Parker odwrócił łeb w moją stronę. Dostrzegłem to kątem oka. Ryby wciąż leciały, ale przestały mnie interesować; teraz cała moja uwaga koncentrowała się na koryfenie, którą miałem w garści. Tygrys leżał o jakieś osiem stóp ode mnie z półotwartym pyskiem, z którego zwisało skrzydło ryby latającej. Grzbiet wygiął w pałąk, wiercił niespokojnie zadem, ogon drgał mu nerwowo; najwyraźniej przysiadł, żeby mnie zaatakować. Było za późno na ucieczkę, zbyt późno, żeby chociaż zagwizdać. Nadszedł mój koniec. Pomyślałem jednak: dosyć tego. Miarka się przebrała. Tyle już wycierpiałem. Byłem tak straszliwie głodny. Człowiek nie pociągnie długo bez pożywienia. I tak w chwili szaleństwa wywołanego głodem — bo ważniejsze stało się dla mnie jedzenie niż zachowanie życia — bezbronny i nagi w szerokim znaczeniu tego słowa spojrzałem Richardowi Parkerowi prosto w ślepia. Nagle jego brutalna fizyczna siła stała się równoznaczna z moralną słabością. Była niczym w porównaniu z siłą mego umysłu. Patrzyłem mu w oczy nieugiętym spojrzeniem. Każdy fachowiec wie, że tygrys, jak zresztą większość kotów, nie zaatakuje, dopóki patrzy mu się prosto w oczy, tylko czeka, aż jeleń, antylopa czy bawół odwrócą wzrok