Niepewność bywa czasem gorsza niż brak uzbrojonej straży.
Ona 517 także. I oto właśnie ta ogrodowa ławeczka stawała się powiernicą naszych pół zwierzeń, pół komedianckich pozo- wań, młodzieńczych udawań i mówienia półsłówkami, dają- cymi do zrozumienia, że miotają nami wielkie uczucia. A była to tylko poza. Trzecia ławka ogrodowa stała na werandzie, na dużej werandzie. Siadała na niej Nula, kiedy układała bukiety kwiatów dla całego domu. Było to zajęcie „pracochłonne" i musiała przy tym mieć kogoś do konwersacji. Bardzo często ja spełniałem rolę tego gadacza. W ostatnich czasach z lekkiej ręki tych, co zabierają głos w sprawach, o których nie mają zielonego pojęcia, roz- powszechniły się niekorzystne opinie o najstarszej siostrze Karola Szymanowskiego. Sprawia mi to zawsze bardzo dużą przykrość. Nula na starość rzeczywiście może była nieznośna, ale przecie przed starością miała młodość, kiedy była przystojną, dorodną pannicą kresową, z wielkimi niebieskimi oczami, podobnymi do oczu Karola („Elle ressemble a des mauvaises photos de Karol" — mawiała o niej Kazelcia), ubierającą się zawsze na czerwono lub na różowo. Kobiety wiedzą, jak niekorzystnym kolorem stroju jest kolor różowy, a Nula miała predylekcję do tego koloru i zawsze pamiętam ją w tych różanych barwach. Czasami też była cała czerwona. Miała taką suknię z krótkim bolerkiem ognistoczerwonego koloru i w tej to sukni por- tretował ją Maruś Dobrowolski w salonie tymoszowieckim, przy czym asystowałem ukryty za jednym z foteli. Maruś Dobrowolski, przez Kruszyńskich spowinowacony z Szy- manowskimi, był wtedy ładnym uczniem Akademii Sztuk Pięknych w Krakowie. Kawalerski pokój w oficynie ozdobił nad łóżkami chłopców „wspaniałym freskiem", to znaczy wielkim rysunkiem węglem, przedstawiającym korowód rusałek. Były to po prostu tańczące nagie kobiety, a w ry- sach niektórych z nich rozpoznać można było twarze pokojówek i dziewcząt podwórzowych z gospodarstwa 518 tymoszowieckiego. Marceli Dobrowolski stał się później statecznym profesorem, historykiem sztuki, jednym z naj- poważniejszych w poważnym Krakowie, ale wszyscy krako- wscy profesorowie byli kiedyś młodzi, o czym się czasami doszczętnie zapomina. • Do Nuli odczuwałem zawsze wielką sympatię i prawdę powiedziawszy uważałem ją za czwartą siostrę. Tak się zresztą okoliczności złożyły, że przebywałem z nią może nawet więcej niż z jej bratem. Nula nudziła się jak mops w Tymoszówce, Warszawa jej nie wystarczała, na zagranicę nie miała pieniędzy, często więc przebywała przed pierwszą wojną w Kijowie, a w czasie wojny spędzała tam całe zimy, mieszkała najczęściej u ciotki Józefy Szymanowskiej, w tym samym domu co my albo niedaleko, chodziliśmy razem na koncerty i na operę. Pierwszy raz słyszałem Walkirię Wagnera w kijowskim teatrze operowym w jej towarzy- stwie. W jesieni 1912 roku byliśmy z nią razem na kijows- kim koncercie Artura Rubinsteina, a po koncercie poszliś- my do niego, do pokoju artystów w Kupieckim Klubie (dziś Filharmonii) w Kijowie, i Nula przypomniała mnie Ar- turowi, widzieliśmy się bowiem tego lata w Tymoszówce, na balu u Karola Rościszewskiego... Artur wtedy przyjechał bardzo późno w nocy samochodem (w owe czasy!) z panią Natalią Dawydow. Ja jeden zauważyłem podjazd samo- chodu i pierwszy otworzyłem drzwiczki. Cóż dziwnego, że w sześćdziesiąt lat potem, wchodząc do garderoby Rubin- steina po koncercie w Rzymie, powiedziałem do wielkiego artysty: — Arturku, tylko nie klękaj przede mną?! Siedziałem na tym koncercie w Rzymie obok jakiegoś młodego Włocha, który bardzo się zainteresował tym, że znam Rubinsteina od roku 1912. Ale nie bardzo mogłem wytłumaczyć mu wszystkie okoliczności tej znajomości. Jak to wytłumaczyć takiemu Włochowi i Kijów, i Tymoszówkę, i Nulę układającą kwiaty w wazonach, i wszystko, co składało się na nastrój tych letnich dni, i to, że i ja byłem 519 młody, i Rubinstein był młody i pamiętał o tym w tej chwili, grając tak niesłychanie, z taką rezygnacją i z takim nabo- żeństwem koncert d-moll Brahmsa. To była wielka muzy- ka — a to, co zawierała interpretacja Artura na rzymskiej sali, rozumiały tylko dwie osoby: Nela Rubinsteinowa i ja. My tylko wiedzieliśmy, co zawiera treść owego wyrzeczenia, owego spokoju, owego zachodu słońca, która tak przej- mująco brzmiała w tym niebywałym koncercie. l pamiętałem wtedy i o tych chwilach na werandzie tymoszowieckiego domu, spędzonych przy Nuli układającej kwiaty w wazonach. Kwiaty były skromne, najwięcej było astrów najrozmait- szych barw. Ja chciałem barwy mieszać, ale Nula była zwolenniczką dobierania tych samych kolorów w jednym naczyniu, buraczkowe do buraczkowych, jasnofioletowe do jasnofioletowych. Najwyżej lubiła stopniowanie gamy natę- żeniowej w tym samym kolorze. Od jasnoczerwonych do purpurowych, na przykład. Wielkie góry ściętych astrów leżały między nami na stoliku, a Nula dobierała je prawie machinalnie, nie przestając opowiadać, nie przestając wtaje- mniczać mnie w sekrety swojego życia i cudzych żyć przy okazji także. Ja lubiłem astry jasne, białe, puszyste jak strusie pióra i duże, gwiaździste, kremowe. Były tam także takie, cośmy je nazywali perkalikowymi: liliowe w białe paski. Ogrodnicy w Tymoszówce byli magami, kapłanami, mis- trzami wiedzy tajemnej. Za moich dziecinnych czasów był to Greiber. I potem już nie chciałem znać żadnego innego, nie odpowiadał mi uczony Szelągowski, który rozwijał wspaniały sad tymoszowiecki, który napełnił ogród na tarasach najniezwyklejszymi kwiatami, nie chciałem go znać. Dla mnie istniał zawsze Greiber, duży, wielki, z czarną brodą, z masą Greiberówien, które co roku wychodziły za mąż — i który w dzieciństwie podpatrywał mnie, jak prowadziłem całą naszą wielką dziecinną gromadę do „pań- 520 stwa gruszczyńskich lub państwa śliwińskich", gdyż „pańs- two jabłczyńscy" jeszcze byli niejadalni. Kryty blachą domek Greibera, jedyna dzisiaj pozos- tałość całej sadyby, stał już w dole ogrodu, na granicy wsi, i z jego okien rozciągał się widok na chaty i na sto- doły wiejskie, których nie widać było z domu. Te pawilo- ny, rozgałęzienia wielkiego domu, tuliły nieraz treść waż- niejszą od tego, co przechowywał dom główny
-
WÄ…tki
- Niepewność bywa czasem gorsza niż brak uzbrojonej straży.
- Moglibyście pomyśleć, że były bardziej oczywiste powody: mój mąż mnie ignorował albo dzieci były nieznośne, albo moja praca była jak kierat, albo że chciałam sobie...
- Mimo że ojciec i rodzeństwo troszczyli się o mnie jeszcze bardziej, mimo że staliśmy się sobie jeszcze bliżsi, wszystko się zmieniło...
- Bywaj|e nam, druhu ozwaB si przyjaznie Czcibor, gdy ]Vtieszko daB znak, aby kmie podszedB bli|ej opowiadaj, co[ widziaB i zdziaBaB! KrzesisBaw pomieszany i zawstydzony obecno[ci ksi|t podszedB do stoBu i bez sBowa poBo|yB przed Mieszkiem Hodonowe pismo, które uprzednio jeszcze idc za klucznikiem dobyB ze swego woreczka
- - Chciałabym nawet, żeby ktoś tu wszedł w tej chwili i żeby ta cała komedia wreszcie się skończyła! Coś przecież musiałoby się stać, gdyby mnie tu znalazł! - Na miłość boską...
- Ale architekci na pewno to również przewidzieli i czeka mnie albo krata z brązu, albo rura tak wąska, że się przez nią nie przecisnę...
- Skutki doraźne to zaburzona lub zerwana interakcja wychowawcza oraz pejoratywna ocena zdarzenia wychowawczego przez wychowanka(zdarzenia, które określany jako błąd), a na...
- Nie odmówi mi pani, nie obrazi mnie pani… To dobry gatunek...
- W całym tym opowiadaniu chodzi mi właśnie o podkreślenie tego, że nie było wówczas we mnie pożądania alkoholu, mimo długiego okresu zależności od Johna Barleycorna...
- Od chwili, gdy nauczyłem się ich na pamięć, moje afirmacje pracują dla mnie bez względu na to, czy ja pracuję z nimi czy też nie...
- Były to jakieś olbrzymie budowle, raz baniaste, raz wysmukłe, przez które przelatywałem na wylot jak wiatr przez parkan...