Niepewność bywa czasem gorsza niż brak uzbrojonej straży.

Co mógł uczynić w takich okolicznościach nieszczęsny, półprzytomny Homunculus? Ano to, co uczyniłoby każde zwierzę — a zresztą i każdy człowiek — uciekł, uciekł w pole. Założyliśmy wszakże, że znalazł się rano w Zakładzie Medycyny Sądowej; założenie ryzykowne, zważywszy jego ówczesny stan umysłowy. Wykluczone, by uczynił to z własnej inicjatywy, z rozmysłu, rozsądku, ze świadomej woli. Podobna hipoteza jest niedopuszczalna. Rozważając kwestię, przyjąłem możliwość szoku psychicznego i poprawy stanu umysłowego; jednak po pierwsze: nie tłumaczyłby tak dalece rozsądnych akcji; po drugie — ujawnienie się poprawy, jakkolwiek powstałej nagle, wymagało jednak pewnego czasu, a tego właśnie nie było. Zatem nie, nie to. Nie chcę was męczyć zawiłą drogą analiz różnych koncepcji, powiem od razu: przyprowadził go doktor Prokasz! Gdy wyrzekł te słowa, pękła bomba sensacji! Przecież doktor — myśleli szybko obecni — nie wspomniał o tym ani słowa. Więc? Czyżby zeznania jego były kłamliwe? Wszystkie źrenice, natężone uwagą i nową podnietą, obróciły się ku niemu niczym peryskopy łodzi podwodnych do statku, który za moment zostanie storpedowany. Doktor Józefat uniósł wysoko brwi, rozchylił usta, krzyknął głosem wypełnionym strachem: — Myli się pan, ja tego nie zrobiłem! Ja tego nie zrobiłem! Omyłka, nic o tym nie wiem! — Owszem, zrobił to pan! — Nie, nigdy; powiadam, że nie zrobiłem tego! Lorek z najwyższym zdumieniem spojrzał na redaktora i wyglądał, jakby chciał coś rzec, lecz Guran uprzedził go. — Owszem, zrobił pan to, tylko nieświadomie! — Ależ ja go nie widziałem na oczy, ja go nigdy nie widziałem; dopiero wczoraj, gdy go cuciłem po ciężkich skutkach walki z panem Poganowskim u progu mego mieszkania. — Zgadza się — kiwnął głową Guran. — Więc jak? — dopytywał się blady doktor — jak to możliwe? — Bardzo po prostu: był pan latarnią morską. — Czym, proszę? — zdumiał się — czym, latarnią… latarnią morską? — Jeśli panu porównanie nie odpowiada, to powiedzmy — magnesem. — Magnesem? — Owszem. Czy miał pan z sobą owo pudło „na kapelusze”? — Tak, miałem. — Czy miał je pan w ręku, stojąc przed płonącym laboratorium? — Tak, miałem. — Czy poszedł pan do domu pieszo? — Tak, mówiłem już dlaczego: że nie mogłem… — Ciągle z pudłem w ręku? — Tak. — Dziękuję. Teraz wyjaśnię doktorowi, dlaczego był pan i latarnią morską i magnesem. Otóż jeśli uciekł w pole; z ciemności obserwował pożar, musiał wszystko, co się działo, widzieć jak na dłoni. Jego świat dotychczasowy płonął i zawalał się z trzaskiem; jego pana nie ma, zawieźli go gdzieś samochodem. Nie wie co robić, jest nieszczęśliwy i przerażony bezgranicznie. Lecz nagle widzi coś, widzi jakąś ciemną i chudą figurę z pudłem w ręku, z jego pudłem, z pudłem, które zna i wie, po co służy, z pudłem stanowiącym część jego świata. Świat ten spalił się, ale część jego została. Została w pana ręku, doktorze. Gdy pan ruszył z nim i zaczął roztapiać się w ciemności, on, przejęty paniczną trwogą bezradności, rzucił się za panem, nie chciał i nie mógł stracić reszty swego świata; nie myślał, nie rozumował, oczywiście działał instynktownie, szedł jak pies za śladem swego pana, jak automat za znanym mu sygnałem. Bał się wszystkiego, pana również, lecz w pana ręku był jego świat… Szedł za panem krok w krok i wtedy dopiero zapewne usiłował myśleć i zastanawiać się. Przybył pan do domu, na Mariensztat. Co on zrobił wtedy, nie wiem: albo poszedł schodami aż do drzwi, co jest mniej prawdopodobne, albo został przed domem, błąkając się niespokojnie i bezradnie. Była głucha, ciemna noc, prawda? A co pan zrobił w domu? Prokasz zastanowił się i wzruszył ramionami. — Nie wiem, o co panu redaktorowi chodzi. — No — pomógł mu — przede wszystkim zapalił pan światło, prawda? Taki zaś błysk w środku nocy zwróci uwagę, prawda? Zatem zwrócił i uwagę Homunculusa. Domyślił się, że to tam jest część jego dotychczasowego świata, chciał sprawdzić, ale było oczywiście za wysoko. Błąkał się, myślał, czas upływał. A pan czytał i czytał, znaczy światło okna jak sygnał latarni morskiej panowało nad całym placem, ba — docierało do placu Zamkowego, do wieży Św. Anny, a tam jest wysoko, stamtąd można zajrzeć doktorowi w okno. Tak czy owak, Homunculus trafił wreszcie na zbocze pagórka lub schody pod wieżą i stamtąd zaglądał tęsknie w to pańskie okno. Czas ciągle płynął. Dały się mu odczuć pierwsze skutki błogosławionego szoku psychicznego. Dość że wreszcie znalazł drogę do wieży Św. Anny. Stamtąd czuwał nad panem i nad sobą, nad swoim niepewnym losem. Rano, widząc, że pan wychodzi — o radości! z pudłem w ręku — znów idzie za panem aż do Zakładu (dobrze pamiętam, że i teraz poszedł pan, a nie pojechał; ogromnie uderzył mnie ten szczegół). Tu ukrywa się w krzakach pod murem i czeka. Jest pusto. Może dostrzegł Tragę, gdy przywieźli go z więzienia, może nie; w każdym razie okna sali operacyjnej wychodzą na parter, na dziedziniec i tam na stole sekcyjnym dostrzegł go wreszcie, swego pana, dostrzegł operację i owo pudło. Wszystko już oczywiście rozumiał, bo znał to ma pamięć, te operacje głów, wszak to jest jego świat, pojął, że należy mu za wszelką cenę trzymać się pana doktora. Stał się pan dla niego magnesem. Za długo byłoby wszakże opowiadać szczegółowo — choć to interesujące — więc podaję tylko punkty, i to niektóre, rozważań. Gdy postawiłem hipotezę Homunculusa, od razu nasuwało się pytanie, gdzie on mógł przebywać? Do domu nie wrócił, po mieście nie włóczył się, więc gdzie znikł? Albo hipoteza jest głupia, Homunculus spłonął żywcem i nie ma go, albo kryje się w tym coś intrygującego