Niepewność bywa czasem gorsza niż brak uzbrojonej straży.

Podczas zwiedzania Jake ani na chwilę nie stracił zainteresowania oglądanymi dziełami sztuki, co-Springer uznał za wybitne osiągnięcie jak na ośmiolatka. Ojcowska wyobraźnia podsuwała mu wizje przyszłości, w której Jake występował w roli wziętego malarza. Podziemnym przejściem .dotarli do Aneksu i weszli do znajdującej się tam restauracji. Uśmiechnęło się do nich szczęście, gdyż dostali stolik z widokiem na fasadę galerii. Podziwiali nowatorskie rozwiązania architektoniczne, łączące ze sobą w harmonijną całość otwarte przestrzenie i skomplikowane bryły. Niczym olbrzymi barwny insekt w powietrzu unosiła się ruchoma kompozycja Caldera. Audrey zamówiła cheeseburgera z bekonem, colę, kawałek czekoladowego placka, kawałek brzoskwiniowego oraz deser waniliowy. Jake powiedział, że chce to samo. Springer posłał Audrey znaczące 134 spojrzenie. Uśmiechnęła się ze skruchą i poprosiła kelnera, żeby colę przyniósł od razu, bo strasznie chce im się pić. Springer wahał się pomiędzy gulaszem a jakąś przystawką. Popatrzył znad karty na Jake'a. — Wszyscy weźmiemy to samo — zdecydował. Dochodziła trzecia trzydzieści, gdy kończyli deser. Springer był umówiony z Normanem o czwartej. Ustalił z Audrey i Jake'em, że spotkają się później w hotelu. Otrzymał od każdego z nich po pachnącym czekoladą całusie i wyszedł, zostawiwszy im parasol. W gabinecie Normana na rogu Dwudziestej Pierwszej i 1 znalazł się pięć minut przed czasem. W poczekalni nie było nikogo. Rejestratorka zgłosiła jego przybycie i wprowadziła go do gabinetu. W powietrzu unosił się zapach lekarstw. Na widok Springera Norman wstał zza biurka, wyszedł mu naprzeciw. Zrezygnowali z uścisku dłoni. Padli sobie w ramiona i przez chwilę klepali się po plecach. Norman poprosił pielęgniarkę, żeby przyniosła kawę. Usiadł w jednym ze skórzanych foteli, które zazwyczaj zajmowali pacjenci. Springer rozparł się na stojącej obok sofie, dzięki czemu znaleźli się blisko siebie. Norman wydawał się szczerze ucieszony widokiem brata, choć pod uśmiechem wyczuwało się napięcie. Po wstępnej wymianie zdań Norman zapytał: — No więc, o co chodzi? Minęło około dwudziestu minut, zanim Springer opowiedział wszystko o kamieniu 588, łącznie z wynikami przeprowadzonych przez Joela Zimmera analiz. Norman nie przerwał mu ani razu. Słuchał z zainteresowaniem i miał taką minę, jakby przyjmował pacjenta. Springer spodziewał się, że brat wybuchnie śmiechem lub przynajmniej zrobi znaczącą minę. Oczywiście pamiętał pamiątkowy kamień ojca. Spytał, czy Springer przyniósł go ze sobą. Springer podał mu kamień. Norman obrócił go w palcach, obejrzał w zamyśleniu. — Co teraz robi Janet? — zapytał. — Zakuwa — odrzekł Springer. — Chce w przyśpieszonym tempie zdobyć dyplom. Kilkuletnią lukę zamierza uzupełnić w ciągu paru miesięcy. Pragnie wyjechać do Princeton i zostać fizykiem. — Tak daleko wybiega naprzód? — Jest przekonana, iż fizyka i metafizyka mają ze sobą wiele wspólnego. Norman rzucił okiem na zegarek. Springer poczuł się lekko urażony. Na podstawie opowieści Normana wyobrażał sobie, że jego poczekalnia jest nieustannie pełna 135 pacjentów. Pielęgniarka przyniosła kawę, dwa ciężkie, jakby szpitalne kubki, wypełnione parującym płynem. Kubek Springera ustawiła na niskim stoliku, tuż obok ludzkiego serca naturalnej wielkości, zatopionego w sześcianie przejrzystego plastiku. Makabra, pomyślał Springer. — Czy to prawdziwe? — zapytał. Norman się uśmiechnął. — Całkiem możliwe. Dostałem to na Gwiazdkę od przedstawiciela pewnej firmy farmaceutycznej. — A jak się miewa twój pacjent numer jeden? — Kto? — Obecny ojciec naszego kraju. — Znakomicie. — Norman upił nieco kawy, parząc sobie przy tym usta. Wyglądał na zadowolonego. Przerzucał bezwiednie kamień z ręki do ręki. — Myśl o uzdrawiającej lub ochronnej roli kamieni szlachetnych znana jest od stuleci — odezwał się po chwili. — Egipcjanie, Grecy, Rzymianie, Żydzi, chrześcijanie; wszyscy oni przykładali ogromną wagę do różnych amuletów. Prawdę mówiąc, nawet człowiek tej miary co Arystoteles przyznawał pewnym klejnotom właściwości lecznicze. Podobnie Teofrast, święta Hildegarda, biskup Marbode i wielu, wielu innych. Springer nigdy nie słyszał o żadnej z tych trzech osób. — Na przykład szmaragd był uznawany za środek odganiający pożądanie — kontynuował Norman — co być może tłumaczy jego niewielką popularność. Miał także odstraszać demony, wzmacniać pamięć i czynić właściciela niezwyciężonym w dyskusji. Rubiny miały chronić przed syfilisem, szafiry zaś przed jadem skorpionów i węży. — Przerwał na chwilę, chcąc sprawdzić, czy Springer nie jest znudzony. Stwierdziwszy, iż brat uważnie go słucha, podjął wywód. — Czy wiesz, że diament umieszczony w ustach kłamcy pomagał wydobyć z niego prawdę? Topaz miał moc neutralizowania wszelkich zawartych w płynie trucizn, a wetknięta w ucho perła zwalczała ból głowy. Perykles... Słyszałeś o Peryklesie? — Tak. — To był bystry facet. Nosił na szyi kawałek różowego górskiego kryształu, który miał go uchronić od wszelkich chorób. — I co? — Zmarł podczas zarazy w kwiecie wieku. — Mogę mówić tylko o tym, co widziałem — stwierdził Springer. — A to, co widziałem, zupełnie mnie przekonuje. Dłonie Libby... — Nawet sobie nie wyobrażasz, z iloma niewiarygodnymi his- 136 toriami zetknąłem się w ciągu mojej kariery lekarza. Ludzie martwi — no wiesz, zimni, z początkami sztywnienia — wracali do życia, jak gdyby zostali cofnięci czy odrzuceni. Beznadziejnie, nieuleczalnie chorzy, którzy w gruncie rzeczy czekali tylko na śmierć, przechodzili nagły przełom, dochodzili do zdrowia i w końcu o własnych siłach opuszczali łoże śmierci