Niepewność bywa czasem gorsza niż brak uzbrojonej straży.

W akcie drugim tajemniczy pan sprowadza balet, za sceną gra muzyka, złodzieje poprzebierani balowo bredzą, ględzą i nudzą się prawie tak jak publiczność na widowni. Akt trzeci przedstawia tzw. „wolną okolicę”, a złodzieje poprzebierani znów za klaunów tańczą, skaczą, kucają pod krzaczkami i chodzą na głowie. Podobno miał być również akt czwarty, tzn. akt panny Gorczyńskiej, która jednak nie chciała się rozebrać i zasłaniać własną piersią mankamentów autora. W akcie trzecim złodzieje są aktorami; jest to przeciwstawienie do aktu pierwszego, w którym aktorzy byli złodziejami. Tajemniczy pan kupił im drewnianą budę i kazał błaznować, w zamian za co, prócz normalnej pensji, dostają jeszcze „dziwną siłę” i „tęsknotę” a discretion. Istotnie, drewniana buda Teatru Letniego rozbrzmiewa raz po raz burzą, braw, śmiechem, chichotem, a nawet część publiczności śpiewa wesołe piosenki. Autor wychodzi, kłania się, widzowie wołają na przemiany: „Spuścić kurtynę autorowi!”, „Auto!”, żegnają się z nadzieją i wychodzą z teatru, aby nie wyjść z siebie. Słowem klapa, wstyd, ogólne zamieszanie. Jeszcze jedna brednia, tym razem rekordowa, ciężka, aż soczysta, kapiąca bladym tłuszczem niedołęstwa, stacza się z szafotu teatralnego. Niewielka to jest zbrodnia napisać złą sztukę, ale drażni niesumienność i denerwuje głupota. Ludwik Solski, który reżyserował tę sztukę, godzien jest; publicznej nagany, podobnie – teatr, który to wystawił. Jeśli p. Solskiemu utwór p. Germana wydaje się coś wart i nie dla celów pobocznych forsował i jego wystawienie, znaczy to, iż nie tylko nie ma pojęcia o literaturze, ale i o teatrze. Niech sobie piszą Germany różne okropności, lecz trzeba zażądać ściślejszej kontroli nad teatrami, które grzeszą albo przez nieudolność, albo też uginają się pod tłustymi plecami różnych protektorów. O aktorach grających w tej sztuce nic powiedzieć nie mogę. Nie cenię ich specjalnie, ale mi żal, że bądź co bądź żywi i częściowo utalentowani ludzie służą za narzędzie do tak nędznych celów. Dekoracje były nie lepsze od sztuki, ale nie były skradzione z Jewreinowa. PS. Szanowny Panie Redaktorze. Mimo iż pensja recenzenta teatralnego jest mi w obecnych ciężkich czasach bardzo cenna, zaznaczam jednak, iż z pobieranej miesięcznie sumy zł 1200 chętnie zrzeknę się połowy (jednorazowo) w zamian za zwolnienie mnie z obowiązku pisania recenzji z jakiejkolwiek następnej sztuki Germana. 7 lutego 1926 r. Teatr Polski: „DAMA KAMELIOWA”, sztuka w 5 aktach Aleksandra Dumasa (syna); przekład Tadeusza Żeleńskiego-Boya; reżyseria Karola Borowskiego; dekoracje i kostiumy Karola Frycza. Widziałem kiedyś w panopticum za szybą w blasku lichych lamp naftowych obraz przedstawiający Barbarę Ubryk. Tuż obok Kleopatra oddychała ciężko i poruszana zgrzytliwą maszynerią podnosiła jednostajnym ruchem metalowego węża do woskowej piersi. Smutek i martwota wiejąca z tych obrazów wróciła i nie odstępowała mnie przez pięć aktów Damy kameliowej. Melodramat Dumasa stracił ciało i krew młodości, snuje się po scenie w kolorowych strojach, układa się w efektowne pozy, ale raz po raz zadźwięczy suchym zgrzytem kości i obnaży swój pożółkły szkielet. Przyczyny, konsekwentne powody zawikłań – ów motor wszelkiego dramatu – czynią tu wrażenie zepsutych sprężyn, które nie potrafią ożywić mechanizmu. Dawniej widzowi teatralnemu wystarczał może mus poddania się hierarchii społecznej, i ojciec, który łamał szczęście syna i zabijał moralnie jego ukochaną, aby móc wydać, za mąż córkę, był postacią raczej szlachetną i prawdopodobną. Dzisiaj to nam nie wystarcza, jak nie wystarczają słowa Dumasa. Razi nas pustka frazesu. Dama kameliowa nie jest dziełem poety, ale tylko utworem melodramatycznym, gdzie zręczność frazesu i ckliwość silą się na zastąpienie potęgi sztuki. Czekamy na owe słowa, które mają nas przejąć i wstrząsnąć, które winny wykwitać z sytuacji jak piorun z chmur, a spada na nas tylko ciepły deszcz wody kwiatowej