Niepewność bywa czasem gorsza niż brak uzbrojonej straży.

No, a na koniec nic nie zrozumiała z doświadczeń, jakie prowadził: tak była zafascynowana ideą Golema, że wszystko przekręciła. Ojciec nie budował niczego z fragmentów nieboszczyków, bo to nonsensowny pomysł. Ojciec zajmował się, i to z powodzeniem, przywracaniem martwych do życia, choć naturalnie nie w pełni i nie do końca. Faktem jest, że trupy chodziły i wykonywały polecenia. Wyszedł w tych badaniach od zombie, ale znacznie udoskonalił technikę i osiągnął lepszy efekt niż szamani. I to jest właśnie prawda i cała tajemnica. Teraz pozostaje jedna drobna kwestia: co należy zrobić, by nadal była tajemnicą, panie Bream? Pytanie zadane było takim tonem, że reporter aż się cofnął. Po paru sekundach rozluźnił się jednak - tu, wśród ludzi, był bezpieczny, a co dalej, to się zobaczy. - Boisz się, Dan? - spytał Victor, ponownie klepiąc go w ramię. - Nie ma czego. - Co to było? - zdziwił się Dan, gdy poczuł ukłucie w ramię. - Nic takiego. - Frankenstein uśmiechnął się, ale tym razem bez cienia wesołości, i pokazał mu otwartą dłoń, na której leżała pusta ministrzykawka, jakich używają chorzy na cukrzycę. - Siadaj! - powiedział cicho, widząc, że Dan wstaje, i tamten posłusznie usiadł. - Coś mi zrobił? - spytał przerażony dziennikarz. - Zastrzyk niegroźny dla zdrowia, którego receptura jest właśnie rodzinnym sekretem. Jest nieszkodliwy, ale ma dziwne działanie: umożliwia mi panowanie nad twoim ciałem; bez mojego rozkazu nic nie zrobisz ani nie powiesz, choć często będziesz miał ochotę. Jak długo jesteśmy razem, musisz wykonywać moje polecenia, a zapewniam cię, że cały czas będziemy razem. Zanim działanie specyfiku się skończy, będziesz już martwy. Napij się piwa i posłuchaj finału. Przerażony dziennikarz bezradnie patrzył, jak jego mięśnie wykonują polecenie Victora wbrew jego woli. -Tak więc słynny Frankenstein nie jest żadnym arcydziełem krawiectwa, tylko uczciwym zombie: trupem, który może chodzić, ale nie może mówić, może wykonywać rozkazy, ale nie może myśleć. Ruszające się w rytm rozkazów ciało, idealny niewolnik. Tak jak Charley, którego tyle razy oglądałeś. Jest tylko jeden problem: trup nie ma funkcji życiowych i komórki nie regenerują się, nie mówiąc już o dziurach powstających w wyniku przedstawienia. Stary Charley przypomina zużytą poduszkę do igieł, a poza tym nie ma palców u nóg: odłamują się, kiedy zbyt szybko chodzi. Czas posłać go na emeryturę, jako że miał długie życie i jeszcze dłuższą śmierć. Wstań, Dan! Ślicznie. Taak, na koniec ciekawostka: wiesz, kim był Charley, zanim rozpoczął karierę artystyczną? Dziennikarzem, tak jak ty i podobnie jak ty wścibskim, który wreszcie tak samo jak ty nie zrozumiał wagi swego odkrycia i najpierw postanowił pogawędzić ze mną. Pokażę ci karty wizytowe twoich poprzedników, naturalnie zanim cię zabiję, potem nie byłbyś w stanie ich docenić. Mówię ci, stary: prasa to potęga! A teraz chodź! I Dan poszedł za nim w gorącą noc, grzecznie i cicho, tylko wewnątrz resztki jego ,"Ja" wyły z przerażenia. przekład : Jarosław Kotarski powrót Harry Harrison Przenikacz skał Wiatr przebiegał ponad granią grzbietu i spieszył w dół, po zboczu, lodowatym podmuchem. Szarpał brezentowym skafandrem Pete'a, obsypując go twardymi jak stal ziarenkami lodu. Pete, opuściwszy nisko głowę, torował sobie drogę pod górę. Zmierzał ku sterczącej nad nim czarnej granitowej skale. Przemarzł do szpiku kości. Żadne odzienie nie jest w stanie ochronić człowieka, kiedy temperatura osiąga pięćdziesiąt stopni poniżej zera. Czuł, jak martwieją mu ręce; kiedy strząsał z wąsów zastygłe na nich podczas oddychania drobne kryształki lodu, nie czuł już palców. W miejscach, gdzie alaskański wiatr dobrał mu się do skóry, była ona biała i połyskująca. "Robota jak to robota... - pomyślał, Spękane wargi wykrzywiły się w grymas niby-uśmiech. - Jeśli te łajdaki w pogoni za cudzymi działkami zabrały się i za te, to pomarzną tu na amen, zanim zdążą zawrócić... Stanął wreszcie pod osłoną granitowego głazu i z trudem namacał na boku, u pasa, mały przycisk. Ze stalowego pojemnika, również przypiętego do pasa, rozległo się przenikliwe wycie. Kiedy opuścił na twarz czołową szybkę hełmu, syk uchodzącego tlenu nagle ustał. Pete wspiął się na głaz wystający ponad skuty mrozem grunt. Stał teraz, zupełnie wyprostowany, nie odczuwając już naporu wiatru. Srebrzyste śnieżynki przenikały przez jego ciało. Ruszył powoli przed siebie, z wolna zagłębiając się w skałę. Przez chwilę wierzchotek hełmu sterczał jeszcze nad powierzchnią, jak szyjka butelki zanurzonej w wodzie. Potem skrył się zupełnie pod pokrywą śniegu. Pod ziemią było cieplej, wiatr i mróz pozostały daleko nad głową. Pete zatrzymał się i otrząsnął z kombinezonu śnieg. Ostrożnie odpiął od rzemienia przewieszoną przez ramię ultraświetlną latarkę i włączył ją. Wiązka światła o częstotliwości pozwalającej na przenikanie gęstej skały przebiła otaczające go warstwy gruntu, jakby to była półprzeźroczysta galareta. Jedenaście lat przenikał już Pete skały, ale do dziś nie wyzbył się podziwu dla tego nieprawdopodobnego widoku. Zgoda: wszechprzenikacz to zadziwiający wynalazek. Jakby nie było, pozwalał mu na przenikanie - tak, bez niczego, na wskroś skał... Ale była to dla Pete'a rzecz w pewnym sensie oczywista, jasna; to był ostatecznie tylko aparat, sprytne urządzenie, które w razie potrzeby można było rozebrać i naprawić. Zadziwiające natomiast było to, co aparat ten czynił z otaczającym teraz Pete'a światem. Pas granitu zaczynał się już u jego stóp i znikał, hen, w dole, w morzu czerwonej mgły. Na mgłę tę składał się głównie jasny wapień i inne minerały, uciekające do przodu zamarłymi warstwami. Granitowe głazy i masywy skalne otoczone byty zewsząd lżejszymi minerałami i zdawało się, iż zawisły w powietrzu. Przechodząc pod nimi, ostrożnie się pochylał. Szedł w dół, pochylony, przebijając się z trudem przez wapień. Górotwór przechodził przez jego ciało i opływał go na kształt szybko bieżącego strumienia wody. Fakt - przenikanie stawało się coraz trudniejsze. Kryształ piezoelektryczny jego wszechprzenikacza z każdym dniem coraz bardziej odbiegał od optymalnej częstotliwości. Żeby przepchnąć atomy ciała, trzeba było nie lada wysiłku. Odwrócił nieco głowę i mrugając próbował zatrzymać wzrok na dwucalowym ekranie oscyloskopu, zainstalowanego wewnątrz hełmu. Uśmiechnęła się doń maleńka zielona twarzyczka - szpiczaste zygzaki fal błysnęły jak rząd połamanych zębów. Zachmurzył się - różnica robiła się coraz większa