Niepewność bywa czasem gorsza niż brak uzbrojonej straży.

Niech pan o tym pomyśli, takie wypadki dzieją się codziennie. — Myślę, że John ma już i tak nad czym się zastanawiać — zwróciła mu uwagę Vicki. — Musimy już jechać. Detektyw Morello wyprostował się. — Będę z państwem w kontakcie — obiecał. — Moglibyście jednak zrobić mi przysługę. — Co takiego? — Wyregulujcie ten samochód. Nie chcę, żeby policja drogowa zatrzymała moich najważniejszych świadków za zanieczyszczanie środowiska. John pokiwał głową i wrzucił pierwszy bieg. Wyjeżdżając ze szpitala na ulicę, nie wiedział, czy się śmiać, czy milczeć, czy też zanurzyć twarz w dłoniach i rozpłakać się nad losem tych wszystkich ludzi, którzy stracili życie z powodu cudzej bezmyślności i złośliwości. ROZDZIAŁ DWUNASTY Dużo czasu upłynęło, nim zajechali pod dom w Topanga Canyon. Przez całą drogę mały garbus się krztusił niczym stary astmatyk. Wreszcie jednak John zaparkował go pod drzewem przed werandą i wysiadł. Przeciągnął się, głęboko wciągnął w płuca świeże powietrze i popatrzył na blade niebo… — John, to auto jedzie z powrotem! — zawołała Vicki. John się odwrócił i natychmiast rzucił się w kierunku pojazdu. Szarpnął drzwiczki i zaciągnął ręczny hamulec niemal w ostatniej chwili. Dopiero wówczas odezwał się do Vicki: — Przynieś mi kilka cegieł, dobrze? Zapomniałem, że Mel zabronił mi parkować na pochyłym terenie. Opowiadał mi, jak to auto przejechało kiedyś przez parking i wyjechało na Sunset, na szczęście nie zahaczając o nic. Tak przynajmniej twierdzi Mel, a wiesz, jaki jest Mel. — Jaki? — zapytała Vicki. Mel był otyłym i brodatym facetem, nosił okulary w rogowych oprawach i flanelowe kowbojskie koszule, które z trudem opinały jego wydatny brzuch. Mel to wspaniały człowiek, uczynny i mądry, pod warunkiem, że nie każe przyjaciołom ryzykować życia w zdezelowanych pojazdach. O, proszę, o wilku mowa. W tym momencie ujrzeli sąsiada, zbliżającego się do nich a wyraz żwawym, jeżeli wziąć pod uwagę jego tuszę, krokiem, podszedł do Vicki i pocałował ją. — A więc żyjesz, kochanie — powiedział. — Tak się cieszę. Cześć, John. Jak się masz? — Powoli dochodzę do siebie, dzięki. Przyniosłeś wino? — Oczywiście, możecie liczyć na drobny prezencik w związku z powrotem do domu. Wiem, że w szpitalu ani nie karmią, ani nie poją najlepiej. — Właśnie to było najgorsze. John wyciągnął z samochodu torbę Vicki i wszyscy troje weszli po zielonych stopniach na werandę, a później do budynku. Dom był cichy, opustoszały, pachniał drewnem. Zbudował go przed dwudziestu laty jakiś emerytowany artysta malarz, zamierzając tutaj właśnie ukryć się przed resztą świata, a przy okazji jeszcze coś namalować. Budynek zdołał przetrwać kilka groźnych pożarów lasu, które szalały w okolicy, i dzięki temu był jednym z najstarszych w kanionie. Miał pochyły dach, drewniany ganek, ogrodzony rzeźbionymi drewnianymi poręczami, i drewniane okiennice. Już od dłuższego czasu John i Vicki cierpliwie i starannie pracowali nad odnowieniem tego domu. Salon, do którego teraz wkroczyli, był już niemal gotowy. Znajdował się tu już kominek, podłoga z sosnowych desek lśniła jak szkło, a przy stole stały eleganckie krzesła obite aksamitem w kolorze ciemnych winogron. Taki sam kolor miały zasłony na oknach. Nie były zaciągnięte do końca, można więc było dojrzeć drzewa i kolorowe kwiaty w ogrodzie. Vicki wyciągnęła z szafy trzy wysokie szklanki z zielonego szkła, a John otworzył butelkę wina. — Czy znacie może jakiegoś faceta o jasnych włosach? — zapytał Mel. — Facet sprawia wrażenie surfisty albo piłkarza. — Nie, nie znam nikogo takiego — odparł John, nalewając wino. — Mógłby to być Sammy, ale on, zdaje się, spędza właśnie urlop na Hawajach. — Ja też nie rozpoznałem tego faceta. Dzisiaj rano, kiedy was nie było, kręcił się tutaj. Chodził po podjeździe, oglądał dom, ale w końcu sobie poszedł. John wręczył Vicki szklankę, i popatrzył z uwagą na Mela. — Czy sądzisz, że może to mieć związek z wydarzeniami na autostradzie? — zapytała. — Że to był człowiek, który zabił twojego ojca? John potrząsnął głową. — Nie wiem. Najprawdopodobniej jakiś turysta oglądał okolicę. Nie sądzę, żeby maniak, który wyznaczył sobie nas na cel na autostradzie, teraz podążał za nami, dokądkolwiek się ruszymy. Vicki wypiła łyk wina. — To wszystko śniło mi się w nocy w szpitalu. — Miałam koszmary, w których widywałam mężczyzn o czarnych włosach; ścigali mnie samochodami, chcieli mnie zabić… — Ten facet był jednak blondynem — zauważył Mel. — Kręcił się tutaj blondyn, typowy, przeciętny, spokojny Amerykanin. Vicki podeszła do okna. Jej blade odbicie w szybie sprawiało wrażenie, jakby za oknem pojawił się duch. — Obyś miał rację — powiedziała. — Teraz jednak wydaje mi się, że już nigdy nie będę spać spokojnie. — Opisz mi dokładniej tego blondyna — poprosił John Mela. — Był młody czy stary…? — Trudno go dokładnie określić — odparł Mel. W zamyśleniu podrapał się po rudej brodzie