Niepewność bywa czasem gorsza niż brak uzbrojonej straży.

Vincent rzucił wzrokiem na pastora Pietersena, lecz życzliwy mu pastor wpatrywał się uporczywie w okno. - Co mam teraz począć? - rzucił w przestrzeń. 55 - Jeśli pan chce, może pan przejść dalszy sześciomiesięczny kurs w szkole - odparł van den Brink. - Może po upływie tego czasu... Vincent popatrzył na swoje ciężkie, niezdarne buciory i zauważył, że skóra ich jest popękana. Żadna odpowiedź nie przychodziła mu na myśl, odwrócił się więc i wyszedł w milczeniu. Biegł szybko ulicami miasta, aż znalazł się w Laeken. Nie wiedząc, czemu tak się spieszy, szedł dalej ścieżką holowniczą prędkimi, długimi krokami. Z warsztatów niósł się zwyczajny zgiełk roboczej krzątaniny. Wkrótce pozostawił za sobą ostatnie domy i znalazł się w otwartym polu. Stał tutaj stary siwek, zabiedzony i sterany ciężką pracą. Miejsce było opustoszałe i samotne. Na ziemi leżała końska czaszka, a nieco dalej pod barakiem oprawcy poniewierał się zbielały szkielet zwierzęcia. Z wolna opuszczało Vincenta głuche przygnębienie, wracała zdolność odczuwania. Sięgnął po fajkę, lecz smak jej wydał mu się gorzki. Usiadł na kłodzie, stary siwek zbliżył się i zaczął ocierać pysk o jego plecy. Vincent odwrócił się i poklepał konia po wychudłej szyi. Po jakimś czasie wykwitła w jego duszy myśl o Bogu i pokrzepiła go. "Jezus był spokojny w czasie burzy - powiedział do siebie. - Nie jestem sam, bo Bóg mnie nie opuścił. Pewnego dnia odnajdę drogę do niego". Wróciwszy do domu, zastał w swoim pokoju pastora Pietersena. - Przyszedłem, aby zabrać pana do siebie na kolację - oświadczył pastor. Szli ulicami pełnymi robotników wracających po pracy do domu. Pietersen mówił o codziennych sprawach, jak gdyby nic nie zaszło. Vincent słyszał każde jego słowo straszliwie wyraźnie. Pastor zaprowadził Vincenta do 56 pokoju frontowego, zamienionego w atelier. Na ścianach wisiało kilka akwarel, w kącie stały sztalugi. - Pan maluje? - zdziwił się Vincent. - Nie wiedziałem o tym. Pietersen zmieszał się. - Jestem tylko dyletantem. Rysuję trochę w wolnych chwilach - tak sobie, dla wytchnienia. Może lepiej nie wspominać o tym moim kolegom. Zasiedli do stołu. Pietersen miał piętnastoletnią córkę, nieśmiałą, małomówną dziewczynę, która ani razu nie podniosła oczu znad talerza. Pietersen mówił dalej o rzeczach obojętnych. Vincent zmuszał się z grzeczności do przełknięcia paru kęsów. Nagle wytężył słuch. - Borinage - mówił właśnie gospodarz - jest okręgiem górniczym. Cała niemal ludność pracuje tam w kopalniach. Czyha na tych ludzi tysiące niebezpieczeństw, a na domiar złego płaca jest tak marna, że z trudem wystarcza na zaspokojenie potrzeb ciała i duszy. Mieszkają w zapadniętych ruderach. Kobiety i dzieci spędzają w nich większą część życia, głodując i trzęsąc się z zimna i gorączki. Vincent zastanowił się, z jakiej przyczyny Pietersen mu to opowiada. - Gdzie leży Borinage? - zapytał. - W południowej Belgii, w pobliżu Mons. Spędziłem tam niedawno czas jakiś... Vincencie, jeśli kiedykolwiek ludzie potrzebowali człowieka, któryby ich pocieszał i głosił słowo boże, to tymi ludźmi są na pewno mieszkańcy Borinage. Kęs utkwił Vincentowi w gardle. Odłożył widelec. Dlaczego Pietersen torturował go tak okropnie?... - Vincencie - powiedział znów pastor - czemu nie jedzie pan do Borinage? Z pana siłą i entuzjazmem mógłby pan tam zdziałać wiele dobrego! - Ale w jaki sposób?... Przecież Komitet... 57 - Tak jest, wiem o tym. Przed kilkoma dniami pisałem do pańskiego ojca i przedstawiłem mu jasno stan rzeczy. Dziś po południu dostałem odpowiedź. Ojciec pisze, że gotów jest wspierać pana materialnie w Borinage, póki nie wyszukam panu stałej posady. Vincent zerwał się: - Pan chciałby mi zatem dać posadę?! - Oczywiście, musi tylko minąć pewien czas. Skoro Komitet zobaczy, jaka jest wartość pańskiej pracy, ustąpi z pewnością. A jeśliby nawet nie... Pewnego dnia de Jong i van den Brink przyjdą do mnie na pewno prosić o jakąś przysługę. Wtedy jako rewanżu zażądam... Nędzarzom w tym kraju potrzeba człowieka pańskiego pokroju, Vincencie. Bóg jest moim sędzią. Każda droga, która pana tam zaprowadzi, jest dobra. VIII Kiedy pociąg podjeżdżał do stacji, zza horyzontu ukazała się grupa niskich pagórków. Po monotonnej płaszczyźnie flandryjskiej Vincent patrzył na nie z przyjemnością. Lecz po pewnym czasie spostrzegł, że góry te są bardzo dziwne; każda z nich stała całkiem osobno, wyrastając nagle i bez przejścia z rozpościerającej się dookoła płaszczyzny. - Czarny Egipt - szepnął, patrząc przez okno na długi łańcuch fantastycznych piramid. Zwrócił się do sąsiada i zapytał: - Czy może mi pan powiedzieć, w jaki sposób powstały te góry? - Owszem - odrzekł zapytany. - Są one z kamieni, które wydobywa się z ziemi wraz z węglem. Widzi pan tam ten 58 mały wagonik, który właśnie podjeżdża pod wierzchołek wzgórza? Niech pan nie traci go z oczu. Wagonik przechylił się na bok, czarna chmura zawirowała i stoczyła się po zboczu. - Oto, jak powstawały - dodał sąsiad. - Od pięćdziesięciu lat obserwuję codziennie, jak stale narastają. Pociąg zatrzymał się w Wasmes i Vincent wysiadł. Miasteczko leżało głęboko w pustej dolinie. Anemiczne słońce chyliło się ku zachodowi; między Vincentem i niebem unosiła się gruba warstwa dymu. Wasmes wspinało się uciążliwie pod górę dwoma rzędami sczerniałych domów ceglanych. Tam zaś, gdzie przed ostatnim wzniesieniem kończyły się domy, zaczynało się Petit Wasmes. Idąc stromą drogą pod górę, Vincent dziwił się, że osada sprawia wrażenie tak opustoszałej. Nigdzie na ulicy nie było widać mężczyzn, tu i ówdzie tylko w drzwiach domów stały kobiety o tępym i posępnym wyrazie twarzy. Petit Wasmes było małą osadą górniczą. Mogło się poszczycić tylko jednym jedynym murowanym budynkiem - domem piekarza Jean Baptiste Denisa, stojącym na samym szczycie wzgórza. Do tego domu skierował się Vincent. Denis uprzedził pastora Pietersena, że w razie przysłania do Petit Wasmes nowego kaznodziei da mu mieszkanie i wikt. Madame Denis powitała serdecznie Vincenta. Przez ciepłą kuchnię i zarazem piekarnię, woniejącą świeżym chlebem, zaprowadziła go do małej izdebki na poddaszu, z której okien roztaczał się widok na ulicę Petit Wasmes