Niepewność bywa czasem gorsza niż brak uzbrojonej straży.

Czy¿ to bez kozery*? Panna Hortensja, sama nie chc¹c ci¹gn¹æ wniosków, ¿yczy³a sobie dowiedzieæ siê, jakie vox publica* z tego czyni³a… prognostyka. — Jaka¿ to ma byæ — kozera? — zapyta³a mierz¹c go oczyma. — Cha! cha! — i œmiej¹c siê szepn¹³ Musiatowski — albo¿ to ja pani mam t³umaczyæ? pani, której oczko wszystko widzi, uszko wszystko s³yszy, a rozum wszystko… pojmuje… — A jak¿e to pan Musiatowski t³umaczy? — nalega³a panna. — Musiatowski, jaki on tam jest, to jest w sobie — i jak tam go potomnoœæ os¹dza… ale tu, w Ruszkowie, robak mizerny, gryzipiórek lichy — czy¿ takiemu nêdznemu Musiatowskiemu godzi siê oczy podnosiæ na to, co czyni¹ bogowie!… Ja — nie wiem nic. Wsta³a od biurka panna Hortensja zamyœlona. — Có¿ wiêcej ? — zapyta³a. — Nic… tylko ¿e we dworze, na sygna³ dany, jakby. siê nie wiem kogo spodziewano, taki ruch. Rozumie pani… Có¿ to za figura ten pan major? Bohater jaki? —. Nie s³ysza³am, ¿eby siê czym tak nadzwyczajnie odznaczy³ — odezwa³a siê z³oœliwie, ramionami poruszaj¹c panna Hortensja — wiem tylko, ¿e to ojciec pana Roberta… Powiedzia³a to z wielk¹ seri¹, Musiatowski na ni¹ spojrza³, skrzywi³ siê jak do œmiechu, gêbê obur¹cz za tuli³, ale wnet, niby sobie przypomniawszy decorum* nale¿ne, wyprostowa³ siê i komicznie powa¿n¹ przybra³ postawê. Panna Hortensja chodzi³a po pokoju, pó³ roztargniona, pó³ zamyœlona. Sekretarz g³ow¹ trz¹s³ smutnie, nie mówi¹c s³owa… Po d³ugim przestanku, ni z tego, ni z owego, jak gdyby kiwanie g³ow¹ coœ wypowiedzia³o, jakby siê mówi¹cy milczeniem porozumieli, Musiatowski zawo³a³: — Tak — tak — zobaczy pani!! zobaczy… Nie unikniemy tego… s³owo dajê! I spuœciwszy oczy, czapkê pomiêt¹ wyprostowa³, sk³oni³ siê ¿ywo i wyszed³. Przeprowadzi³a go oczyma do drzwi panna. Hortensja — rozmyœlaj¹c pewnie nad tym, co jej zwiastowa³ list rzuci³a do szuflady, któr¹ zamknê³a, wziê³a narzutkê, jakby chcia³a wyjœæ z pokoju — lecz gdy kroki z dala siê s³yszeæ da³y, wstrzyma³a siê. Z kapeluszem w rêku, z ³adnym bardzo brewiarzykiem, pe³nym jedwabnych szytych zak³adek, w rêkawiczkach czarnych przestêbnowanych liliowym jedwabiem, wszed³ zamaszyste i poufale ksi¹dz kanonik. — Przychodzê pannê kasztelankê po¿egnaæ (tak j¹ przez grzecznoœæ tytu³owa³, choæ ojciec by³ tylko kasztelanicem) — muszê jechaæ do Brzeœcia. — Jak to? bez obiadu? — Na obiad niepodobna mi czekaæ, prosi³em o œniadanie — jadê dla dyrygowania rekolekcjami naszych duchownych… a to jest wa¿niejsza misja ni¿ inne — rzek³ ksi¹dz pra³at. — I tak — od uroczystoœci naszej hrabia ucieka? (Wywzajemniaj¹c siê kasztelanka, nie zapomina³a o tytule hrabiego). — Od jakiej uroczystoœci? — A dziœ! dziœ przecie¿… tout est sur pied*, aby godnie przyj¹æ ojca pana Roberta… — doda³a panna Hortensja z szyderstwem. Ksi¹dz siê zmarszczy³. — Rzeczywiœcie — zaczê³a zbli¿aj¹c siê panna Hortensja i g³os zni¿aj¹c — nasza biedna Ada od rana s³yszê — contre tous ses us et coutumes*, lata, napêdza i dysponuje. Po³o¿y³a palec wysch³y na nosie. — Tak, tak — mówi³a — nie trzeba zasypiaæ. Ksiê¿e pra³acie dobrodzieju — bo jest, jest i nie omyli³am siê w mej diagnozie, rzeczywiste jest niebezpieczeñstwo!… Ta stal¹ okryta heroina nasza, której ¿aden pocisk dot¹d nie dotkn¹³, która wyœmia³a, wzgardzi³a ksiêciem C… — która porozpêdza³a tak mi³ych, przyzwoitych, urodzonych wysoko, wychowanych œwietnie, jak W³adzia, Artur, Wiktor… tutti quanti* — ta amazonka, co siê zaklina³a, ¿e mê¿czyzny ¿adnego w œwiecie znaæ nie chce — ta… nasza droga Ada… zosta³a zwyciê¿ona przez — ³adnego parobczaka. Ce que c’est que de nous! Hélas!* Za³ama³a rêce — kanonik milcza³. — A nie jest to tylko przywidzenie? — spyta³. — Albo ja nie mam najmniejszej znajomoœci niewieœciego serca, choæ jedno z nich w sobie noszê — poœpieszy³a panna — albo s¹ oznaki, które w¹tpiæ nie dozwalaj¹, ¿e siê coœ nadzwyczajnego gotuje. Przewrót! metamorfoza! Ona sobie mo¿e z tego sama nie zdaje sprawy… ale siê kocha… kocha siê… Im upartsz¹ jest i samotniejsz¹ byæ nawyk³a, tym niebezpieczeñstwo wiêksze… Milczeæ i puœciæ jej cugle… no to zajdzie a¿ do o³tarza, sprzeciwiaæ siê… jeszcze gorzej… na przekor gotowa post¹piæ. S³owem… c’est grave*. Kanonik, nie okazuj¹c najmniejszej zmiany na twarzy, sta³ posêpny. — Nale¿y — szepn¹³ — obserwowaæ najprzód — i faktu byæ pewnym. Nous aviserons.* — A tak — ¿ywo poœpieszy³a Hortensja. — Gdyby nieszczêœliwa Ada mia³a popaœæ w tê haniebn¹ niewolê, naówczas wszystkie wielkie, œwiête pomys³y ksiêdza hrabiego… wszystko to, co z jej pomoc¹ mia³o siê spe³niæ — przepad³o… To sobie z góry powiedzieæ trzeba. — A¿eby panna Ada mia³a tak lekkomyœlnie sob¹ rozporz¹dzaæ i k³amstwo zadaæ ca³emu ¿yciu — nie — to niepodobna! — rzek³ kanonik. — Aprés tout*, zostawiam pani¹ na stra¿y. Sk³oni³ siê z lekka, panna Hortensja poœpieszy³a go w rêkê uca³owaæ… i szepcz¹c mu coœ jeszcze, przeprowadzi³a a¿ na ganeczek, który z jej mieszkania wyprowadza³ do ogrodu. Tu, choæ ksi¹dz Otto siê oddali³, jakiœ czas wstrzymywa³a siê, oczyma doko³a wodz¹c. Stary Habicht, ogrodnik jeszcze z czasów matki dziedziczki, który nazwisko tylko nosi³ niemieckie — w niezmiernie d³ugim surducie, poñczochach i trzewikach, w czarnej mycce na ³ysej g³owie, zbli¿a³ siê, nios¹c bukiet ogromny w rêku, ku domowi. By³ to cz³ek powolny, dobrego zawsze humoru, rodzaj filozofa, wielce powa¿my… i z wyj¹tkiem panny Ady, ma³o tu na kogo uwa¿aj¹cy. Pannê Hortensjê zobaczywszy stoj¹c¹ w ganku, dotkn¹³ zaledwie rêk¹ czapeczki… i szed³ dalej. — Komu¿ to pan Habicht talki œliczny bukiet niesie? — zapyta³a. Stary stan¹³ i popatrza³ na ni¹. — A jak siê pani zdaje? Dla kogó¿ bym to ja œcina³ najpiêkniejsze moje kwiaty, i to jeszcze najpierwsze, z których nasienie najlepsze? hê? — Albo¿ ja wiem? Pan Habicht mo¿e siê kocha? Ogrodnik nie by³ ¿onaty