Niepewność bywa czasem gorsza niż brak uzbrojonej straży.

Widocznie Ted przyszedł tu na piechotkę ze swego domu - mieszkał o przecznicę dalej - chcąc ustalić, co ma tu do zrobienia. Sądząc po nieznośnym zapachu Travis doszedł początkowo do wniosku, że śmierć musiała nastąpić przynajmniej przed tygodniem. Po bliższych oględzinach okazało się jednak, iż brak było oznak wzdęcia czy rozkładu, a zatem zabójstwo nie mogło zostać popełnione tak dawno. W grę wchodził okres nie dłuższy niż doba. Odrażający fetor brał się z dwóch źródeł: po pierwsze, gospodarz miał rozpruty brzuch; po wtóre, ciało i jego otoczenie zostały zanieczyszczone fekaliami zabójcy. Oczy Teda Hockneya zniknęły. Travisa ogarnęły mdłości i to nie tylko dlatego, że lubił Teda. Zrobiło mu się niedobrze na myśl o tak obłąkanej agresywności. Taka śmierć pozbawiła ofiarę godności i w jakimś sensie degradowała całą ludzką rasę. Niski pomruk Einsteina ustąpił miejsca nieprzyjemnemu warczeniu, przerywanemu ostrymi, twardymi szczęknięciami. Travis wzdrygnął się, serce zabiło mu mocniej i spojrzał szybko w stronę psa. Uwaga retrievera skoncentrowała się wyraźnie na przylegającej do salonu jadalni. Panował tam głębszy mrok niż w salonie, ponieważ zasłony w obu oknach były zaciągnięte, a z sąsiedniej kuchni sączyła się jedynie wątła szara poświata. Uciekaj, wynoś się stąd natychmiast! - podpowiadał mu wewnętrzny głos. Pozostał na miejscu, gdyż nigdy jeszcze w życiu przed niczym nie uciekał. No, może z jednym wyjątkiem: ulegając rozpaczy, przez kilka ostatnich lat uciekał przed samym życiem. Jego odizolowanie się od świata było przejawem najgorszego tchórzostwa. Na szczęście ten etap miał już za sobą; dzięki Einsteinowi i Norze przekształcił się w innego człowieka i nie miał zamiaru więcej uciekać. Niech go diabli, jeśli będzie inaczej. Einstein napiął wszystkie mięśnie. Wygiął grzbiet, wyciągnął do przodu głowę i ujadał z taką wściekłością, że kropelki śliny wylatywały z jego pyska na wszystkie strony dookoła. Travis zrobił krok w kierunku łukowato sklepionego przejścia do jadalni. Retriever natychmiast stanął u jego boku, szczekając jeszcze zajadlej. Starając się czerpać otuchę z faktu, że ma przecież w ręku śmiercionośną broń, uniósł rewolwer przed siebie, po czym zrobił jeszcze jeden krok do przodu. Od jadalni dzieliły go najwyżej dwa kroki. Z miejsca gdzie stał, widział już część mrocznego pokoju. Słuchając zwielokrotnionego echem głosu Einsteina można było odnieść wrażenie, że w domu szaleje całe stado retrieverów. Travis wykonał następny krok i wtedy spostrzegł, że w mroku jadalni coś się poruszyło. Zamarł na moment. Nic. Absolutny spokój. Czyżby uległ złudzeniu? Po drugiej stronie łukowatego przejścia do jadalni leżały warstwy cienia niczym przemieszane ze sobą pasma szarej i czarnej krepy. Nie był pewien, czy rzeczywiście widział jakiś ruch, czy też tylko zwiodła go rozigrana wyobraźnia. Cofnij się, uciekaj, no już! - krzyczał wewnętrzny głos. Na przekór jemu Travis uniósł stopę, zamierzając wejść do jadalni. To coś poruszyło się znowu w głębi pokoju. Tym razem jego obecność nie mogła budzić żadnych wątpliwości. Stworzenie wypadło z najdalszego, najciemniejszego kąta, wskoczyło na stół i z tego miejsca, z mrożącym krew w żyłach skrzekiem zaatakowało Travisa. Ujrzał świecące w ciemnościach oczy oraz zarys postaci wielkością zbliżonej do człowieka, która - nawet w tak słabym świetle - sprawiała wrażenie wyraźnie zdeformowanej. Einstein bez wahania rzucił się ku przeciwnikowi, Travis zaś postąpił krok do tyłu, chcąc zyskać parę sekund i móc wycelować broń. W chwili gdy naciskał na spust, potknął się o stertę zniszczonych książek i runął jak długi na ziemię. Rewolwer plunął ogniem, lecz strzał nie mógł być celny. Kula uwięzia gdzieś w suficie. W ułamku sekundy, patrząc w stronę szykującego się do skoku Einsteina. Travis zobaczył wyraźniej bestię o błyszczących oczach. Dostrzegł, jak krokodyle szczęki otwierają się na nieprawdopodobną szerokość, odsłaniając dwa rzędy zakrzywionych złowrogo zębów. - Einstein, nie! - wrzasnął co sił w płucach, gdyż wiedział, że w pojedynku z tą bestią z piekła rodem pies zostanie rozdarty na strzępy. Nie mierząc pociągnął za spust. Jego krzyk i odgłos strzałów zatrzymały Einsteina i ostudziły również zapał napastnika. Bestia zawróciła na pięcie - była niesamowicie szybka, o wiele szybsza od kota - i z ciemnej jadalni przemknęła do kuchni. Na moment jej sylwetka zamajaczyła na tle drzwi. Odniósł wrażenie, że widzi coś, co na pewno nie byłoby zdolne stanąć w pozycji wyprostowanej, a jednak mimo wszystko w tej pozycji stało, potwora ze zniekształconą głową, co najmniej dwa razy za dużą, przygiętym karkiem oraz zbyt długimi ramionami zakończonymi szponami uformowanymi na kształt ogrodniczych grabek. Oddał następny strzał, znacznie lepszy od poprzednich. Pocisk oderwał z ościeżnicy kawałek drewna. Pisnąwszy głośno, bestia zniknęła w głębi kuchni. Cóż to, na Boga, mogło być? Skąd się tu wzięło? Czy rzeczywiście uciekło z tego samego laboratorium, w którym stworzono Einsteina? W jaki sposób wyprodukowali takiego potwora? I dlaczego? Dlaczego? Był człowiekiem oczytanym. W ciągu ostatnich kilku lat większość czasu poświęcał właśnie lekturze książek, toteż sam domyślił się odpowiedzi