Niepewność bywa czasem gorsza niż brak uzbrojonej straży.

Gdy pierwsze z niewielu łodzi ratunkowych, które zdołały odbić od z wolna przechylającego się coraz bardziej statku, w smudze światła reflektora dopłynęły do „Löwe”, przy wciąż jeszcze silnie falującym morzu trudno było dobić do burty torpedowca. Matka, która siedziała w jednej z łodzi, mówiła: - Raz nas fala ganc wysoko wynioszła, tak żeszmy na „Leewa” z góry patrzecz mogli, a potem w dół na łeb, na szyję żeszmy zleczeli, a „Leewe” nad nami hen w górze beł... Tylko kiedy łódź ratunkowa była na wysokości relingu, a więc w ciągu sekund, udawało się raz za razem przejąć pojedynczych rozbitków. Komu nie udał się skok, ten spadał między burty i było już po nim. Ale matka dostała się szczęśliwie na pokład okrętu wojennego o wyporności zaledwie 768 ton, który w roku trzydziestym ósmym został zwodowany w norweskiej stoczni, otrzymał na chrzcie imię „Gyller”, wszedł do norweskiej służby, a po zajęciu Norwegii w roku czterdziestym jako zdobycz wojenna został włączony do niemieckiej Kriegsmarine. Ledwie dwaj marynarze eskortowca z przeszłością przenieśli matkę przez reling, przy czym postradała buty, potem owinęli kocem i zaprowadzili do kajuty pełniącego służbę oficera mechanika, ponownie wystąpiły bóle. Powiedz, czego sobie życzysz? Nie chcę odwracać uwagi, jak by to mi ktoś mógł insynuować: ale zamiast urodzić się z matki na „Löwe”, wolałbym być owym znajdą, którego w siedem godzin po zatonięciu statku wyciągnął z wody kuter patrolowy „VP 1703”. Zdarzyło się to, kiedy już dalsze jednostki przybyłe na ratunek, przede wszystkim torpedowiec „T 36”, następnie parowce „Gotenland” i „Göttingen” przy wysokiej fali spomiędzy ziarnistego lodu, pojedynczej kry i wielu dryfujących bez życia - wydobyły nielicznych pozostałych przy życiu. Kapitan kutra patrolowego dostał w Gotenhafen meldunek o sygnałach SOS nadawanych nieprzerwanie przez radiotelegrafistę „Löwe”. Natychmiast wypłynął swoją zdezelowaną łajbą i trafił na usłane trupami pobojowisko. Mimo to kazał wciąż oświetlać morze pokładowym reflektorem, aż stożek światła pochwycił jakby pustą łódź ratunkową. Bosmanmat Pick dostał się do niej i obok skostniałych zwłok kobiety i małoletniej dziewczyny znalazł zamarznięte zawiniątko, które po dostarczeniu na pokład „VP 1703” zostało uwolnione od zewnętrznej warstwy lodu, potem rozwinięte, a wtedy ukazało się owo niemowlę, którym ja bym chciał być: znajda bez rodziców, ostatni pozostały przy życiu pasażer „Wilhelma Gustloffa”. Przypadkiem pełniący tej nocy służbę na kutrze patrolowym lekarz flotylli wyczuł słaby puls niemowlęcia, podjął zabiegi reanimacyjne, zaryzykował wstrzyknięcie kamfory i nie ustawał w staraniach, dopóki dziecko, chłopiec, nie otworzyło oczu. Ocenił niemowlaka na jedenaście miesięcy i wszystkie ważne szczegóły, brak nazwiska i nieznane pochodzenie, przypuszczalny wiek, dzień i godzinę uratowania oraz nazwisko i stopień wybawcy, spisał w postaci prowizorycznego dokumentu. To by mi odpowiadało: urodzić się nie, jak to się zdarzyło, fatalnego 30 stycznia, lecz w końcu lutego, początku marca czterdziestego czwartego w jakiejś zapadłej dziurze w Prusach Wschodnich, w najzwyklejszy dzień, z matki nieznanej, spłodzony przez niewiadomego ojca, ale adoptowany przez bosmanmata Wernera Ficka, który przy najbliższej okazji - stało się to w Świnoujściu - oddałby mnie pod opiekę swojej żony. Z moimi skądinąd bezdzietnymi przybranymi rodzicami po zakończeniu wojny przeniósłbym się najpierw do brytyjskiej strefy okupacyjnej, do zniszczonego bombardowaniami miasta Hamburga. Ale w rok później znaleźlibyśmy mimo wszystko mieszkanie w Rostocku, rodzinnym mieście Ficka, które znajdowało się w sowieckiej strefie okupacyjnej i również było zniszczone bombardowaniami. Od tej pory wyrastałbym wprawdzie równolegle do mojej związanej z matką biografii, uczestniczyłbym we wszystkim, w machaniu chorągiewkami u Młodych Pionierów, w zbiórkach FDJ, byłbym jednak nadal otaczany troską przez Ficków