Niepewność bywa czasem gorsza niż brak uzbrojonej straży.

Przewidziana późniejsza dyskusja. Godz. 18.00. Miejsce: King David Hotel. Kanapki i napoje". Całe tamto popołudnie zeszło mi na roztrząsaniu, co począć z tym niespodziewanym potwierdzeniem nowin Aptera. W końcu, w trakcie 14 bezsennej nocy doszedłem do przekonania, że zaszła jakaś groteskowa pomyłka i najlepiej będzie ją zlekceważyć. Potem jednak zapadłem w ciężką drzemkę i gdy zerwałem się z łóżka wczesnym rankiem, to — nim jeszcze umyłem twarz — zadzwoniłem do apartamentu 511 w jerozolimskim hotelu King David. Odebrała kobieta posługująca się amerykańską odmianą angielszczyzny. Zapytałem ją, czy zastałem pana Rotha. Dosłyszałem, jak woła do kogoś: — To do ciebie...! Wreszcie słuchawkę podjął mężczyzna. Spytałem go, czy to on nazywa się Philip Roth. — Tak jest — odparł. — A z kim mam przyjemność? Te rozmowy telefoniczne przeprowadzałem z dwupokojowego apartamentu hotelowego na Manhattanie, który zajmowałem z żoną od prawie pięciu miesięcy, łudząc się, że zdołam w ten sposób powiązać minione z przyszłością. Bezosobowość życia w wielkomiejskim hotelu dawała się nam we znaki — oboje bowiem odczuwaliśmy brak miejsca zasługującego na miano domu. Mimo wszystko taka egzystencja była lepszym pomysłem od powrotu na farmę w Connecticut, gdzie przetrwaliśmy wiosnę i początek lata, jeden z najtrudniejszych okresów, jakim przyszło mi stawić czoła. Claire czuła się wtedy bezradna i obawiała się najgorszego. Domostwo postawione przed ponad piętnastoma laty przy końcu długiej, piaszczystej drogi, otoczone lasem i rozległymi polami, oddalone o niemal kilometr od najbliższego sąsiedztwa, stało się scenerią mojego dziwacznego załamania emocjonalnego. To przytulne sanktuarium, gdzie posadzki były wykonane z kasztanowca, gdzie znajdowało się kilka krzeseł, gdzie wszędzie walały się sterty książek, a ogień płonął zawadiacko w staroświeckim kominku prawie każdego wieczora, niespodziewanie stało się klatką dla mnie — odrażającego postrzeleńca — oraz dla Claire, opiekującej się mną mimo przerażenia, jakie ją ogarniało. To miejsce, które niegdyś uwielbiałem, w końcu zaczęło napełniać mnie strachem. Nadal nie mogłem zdobyć się na powrót tam, choć upłynęło już przecież pięć miesięcy naszego hotelowego bytowania i choć zdołałem odzyskać dawną osobowość, wziąć się w garść i znowu pewnie kroczyć starymi, wydeptanymi ścieżkami swego życia. (Owo odzyskiwanie sił psychicznych nie było z początku takie proste. Nic nie było w stanie przekonać mnie, że rzeczy są równie niegroźne jak dawniej. Zmusiłem się wprost do wyjścia na ruchliwą ulicę 15 niczym policjanci, do których wreszcie dotarło, że na ich posterunku ktoś podłożył bombę). A oto, co zdarzyło się wcześniej: Po drobnym zabiegu chirurgicznym kolana, jakiemu się poddałem, ból miast zanikać, coraz bardziej się wzmagał. Mijały kolejne tygodnie, a ja czułem się znacznie gorzej niż wtedy, gdy zdecydowałem się na operację. Zobaczyłem się z młodym chirurgiem i powiedziałem mu, że nie zauważyłem żadnych zmian na lepsze, a on zwyczajnie odparł: — Tak już czasem bywa. Następnie przypomniał, że tuż przed wszystkim ostrzegał, iż zabieg może nie przynieść spodziewanych efektów, i odprowadził mnie do drzwi. Na pociechę przepisał mi jakieś tabletki, które miały uśmierzyć zarówno ból, jak i wzburzenie. Taki zimny tusz, wylany na głowę pacjenta, z którym wcześniej lekarze na ogól obchodzili się delikatnie, podziałał wyjątkowo przygnębiająco. Byłem zły, zastanawiałem się, co się stanie, jeśli mój stan będzie się nadal pogarszał. Poczułem, że mój umysł zaczyna się rozpadać. Słowo ROZPAD zdawało przedzierzgnąć się w materię, która pochłonęła całą energię mego mózgu... Mózgu, który sam z siebie przestawał pracować. Sześć liter, wielkich, masywnych, nieregularnie wyrzeźbionych zagnieździło się w nim. Pęczniały w sobie, odrywały się od siebie, czasem odpadał fragment jednej z nich, ale zwykle dotyczyło to fragmentu wyrazu, boleśnie trudnego do wymówienia zlepka ZP, z którego nie sposób stworzyć sensownej sylaby. Okaleczone słowo pozostawało beznadziejnym wrakiem, złomem, ruiną. Ten mentalny rozpad stawał się realny fizycznie, niczym cierpienie towarzyszące wyrywaniu zęba. Ból był potworny, nie do zniesienia. Podobne i gorsze jeszcze halucynacje nawiedzały mnie dniami i nocami, ciągnęły jak stado dzikiej zwierzyny, którego nie mogłem powstrzymać. Nie byłem w stanie zapobiec niczemu, moja wola ulegała wobec potęgi najbanalniejszej, najbardziej idiotycznej myśli. Dwa, trzy, cztery razy dziennie wybuchałem płaczem — bez powodu, bez ostrzeżenia. I nie miało znaczenia, czy siedziałem samotnie w gabinecie, kartkując strony następnej z książek, której nie byłem w mocy przeczytać, czy też jadłem obiad z Claire, która z rozpaczą spoglądała na przygotowane jedzenie, którego nie mogłem przełknąć. Po prostu płakałem. Płakałem w obecności przyjaciół i obcych. Nawet siedząc na sedesie wyciskałem z siebie ostatnią z łez, by doznać osobliwego uczucia — oto moje ego, spłukane łzami 16 i tłumionymi przez pięćdziesiąt lat życia, odkrywało przed wszystkimi swego słabowitego ducha. Nie potrafiłem się odczepić od rękawów. Co dwie minuty gorączkowo zwijałem je i odwijałem, zapinałem guziki na mankietach, aby po chwili odpiąć je nerwowo i zacząć od nowa tę bezsensowną zabawę, która jednak przerodziła się w istotę mego istnienia. Otwierałem na oścież okna, a potem — jakby prowokując klaustrofobiczne odruchy — zamykałem je natychmiast z hukiem. Puls podskakiwał mi do stu dwudziestu uderzeń na minutę, kiedy siedziałem bezmyślnie przed ekranem telewizora, wpatrując się tępo w obrazy serwowane w wieczornym dzienniku. W bezwładnym ciele tłukło się serce — dwukrotnie szybciej od sekundnika każdego zegara na ziemi. To była jeszcze jedna manifestacja panicznego strachu, którego nie umiałem kontrolować: panika sporadycznie brała górę za dnia, lecz przede wszystkim potwornie, bez miłosierdzia dopadała mnie w nocy. Bałem się ciemności. Wchodząc po schodach do naszej sypialni, tchórzliwie stawiałem krok po kroku. Czułem się niczym ofiara zmierzająca do gabinetu tortur i za każdym razem miałem wrażenie, iż tego nie przetrwam