Niepewność bywa czasem gorsza niż brak uzbrojonej straży.

Skład chemiczny: lit, krzem, glin, chlor... Lista była długa. Po znanych nazwach następowały opisy numeryczne. To dla specjalistów. "Fotosfera" i "Genotyp". Nie znałem tych statków. Podobnie jak większości pozostałych. Nie było mnie tutaj, kiedy przygotowywali flotę. Z Rodinem kończyłem ostatni kurs. Starałem się przypomnieć sobie jego twarz. Zamyśliłem się i... oprzytomniałem. Przebyli trzy czwarte drogi. I znaleźli. Mają to, o czym marzył każdy z nas, od kiedy zaczął czytać. To, co sprawiło, że wszyscy, ilu nas było, wybraliśmy pracę w Centrali Lotów Pozaukładowych. Nieważne, czy chodzi o stacje załogową, czy sondę. Owszem. To także jest ważne. A raczej będzie ważne później. Teraz potrafiłem myśleć tylko o jednym. Znaleźli. Nie jesteśmy sami... Ja także nie jestem sam. Obejrzałem się... Antenki nadajnika leżały na podłodze, tam gdzie je zostawiłem. Zakląłem. W tej samej chwili głos z przestrzeni przestał podawać wyniki analizy chemicznej. Urwał na chwilę, po czym mówił dalej: - Dane uzyskane za pośrednictwem sondy są zbyt skąpe, by można stwierdzić, czy obiekt jest uszkodzony. Nie emituje sygnałów. Zgodnie z poleceniem delegatury Centrali na pokładzie "Fotosfery" piloci Monk i Rodin kontynuują lot w kierunku obiektu. Nastąpiła sekundowa przerwa, po czym głos zabrzmiał znowu: - "Genotyp" i "Fotosfera" do wszystkich statków Centrali Piloci Monk i Rodin na bezpośrednim kursie obcego obiektu... Powtórka. Zapis. Rzut oka na ekran przekonał mnie, że dwie nitki, które zboczyły z drogi, zmierzają prosto do nowego celu. Stałem jak zahipnotyzowany. Skąd właściwie bierze się w nas ta tęsknota do kosmicznych pobratymców? Po co nam oni? Czy podświadomie liczymy na to, że ułatwią ludziom uporanie się z ich własnymi sprawami? Może kiedyś tak było. Dziś, jako ogół, jesteśmy na to za mądrzy. Wiemy aż nadto dobrze, że procesami naszego społecznego dojrzewania musimy kierować sami. Tylko sami. Nie cierpimy głodu, nie walczymy ze sobą, niemal nie chorujemy. Obecnie zaaplikowaliśmy naszej planecie bezprecedensową, kto wie czy nie w skali kosmicznej, kurację oczyszczającą. Dlaczego wciąż myślimy o istotach spod obcych słońc? A może wcale ich nie potrzebujemy? Może samotność człowieka we wszechświecie to tylko wyświechtana poetycka fraza? Tani sentymentalizm zaspokojonego sybaryty? Niewykluczone. W takim razie jesteśmy samowystarczalni. Jako zbiorowość... chociaż właściwie, dlaczego? Dlaczego akurat zbiorowość? Czy związki ze społecznością są niezbędne, powiedzmy, licznej, kochającej się rodzinie? Rodzinie? Ciasnota myślowa. Człowiek, jednostka, jest najdoskonalszym homeostatem stworzonym przez naturę. Sam dla siebie stanowi zespół zagadek i pytań, na które nie odpowie do końca życia. Na co mu rodzina? Przyjaciele? Drugi człowiek? Samotny pilot. Tylko że gdybym mógł rzeczywiście wystarczyć sam sobie, przenigdy nie poznałbym uczuć, których właśnie doznaję. Zatem mój rozwlekły przewód myślowy, to nic innego jak reductio ad absurdum. Zatem, udowodniłem sobie coś, co było dla mnie oczywiste od dziecka. Co jest oczywiste dla każdego Ziemianina. Potrzebujemy przyjaciół, rodziny, społeczności i, tym samym, kosmitów. Dość. Straciłem kilka minut. Może kilkanaście. Na więcej mnie nie stać. Świt przyjdzie o zwykłej porze, niezależnie od wieści z gwiazd. Spojrzałem odruchowo na zegarek i wróciłem do nadajnika... Ukląkłem i wtedy dopiero znieruchomiałem. Bardzo powoli jeszcze raz podsunąłem sobie pod oczy tarczę zegarka. Za dwie minuty piąta. Zaczai się dzień. Przeszło dwie godziny tkwiłem przed ekranem. Nie wiedziałem, tak mnie to wzięło. Winien jest ten bieg. Głowa. I kilka lat z ciszą. Nie. Po cóż się okłamywać? To ten głos z przestrzeni. Uspokoiłem się. Skończyłem z nadajnikiem, włożyłem skafander i podszedłem do drzwi. Nic. Czekają. Wystawię głowę i nie zobaczę żadnego z nich. Siedzą w krzakach i obserwują bazę. Zawahałem się. Mogłem już wezwać automaty. Ale musi upłynąć jakiś czas, zanim zdąża nadejść. Ja tymczasem wyjdę im na strzał tak akuratnie, jak to się nigdy nie przytrafiło żadnemu z ich jeleni. Odruchowo powędrowałem wzrokiem ku niszy z hibernatorem. Prostokątny otwór w ścianie był szczelnie zamknięty. Widoczna pozostawała jedynie czerwona plomba. Wyprostowałem się i bez zastanowienia ruszyłem w stronę tej niszy. Stanąłem przed klapą awaryjnego wyłącznika pola i jednym ruchem ręki rozprawiłem się z plombą. Zakryłem lewą dłonią fotokomórkę, po czym otworzyłem drzwiczki. Błysnęły światła. Rączka wyłącznika lśniła krwistą czerwienią. Rubin, w który wprawiono lampkę. Spoza mnie dobiegł dźwięk pochodzący z głośnika. Zaraz potem odezwał się męski głos: - Czekamy na ludzi, którzy wyruszyli do gwiazd - mówił ktoś tonem perswazji. - Czekamy na pełną regenerację biosfery. Nigdy w historii ludzkość nie zdobyła się na czyn o podobnym rozmachu. Ofiaruj mi kilka sekund. Pomyśl. Jeśli ludziom w hibernatorach nie grozi bezpośrednie niebezpieczeństwo, wstrzymaj się. Oczywiście, nie wiem, dlaczego chcesz zerwać bezpiecznik. Ale baliśmy się tego. Baliśmy się, jak poradzisz sobie z samotnością i ciszą. Może to tylko nerwy. Może... Z rozmachem zatrzasnąłem klapę. Wszystko, byle nie to. Nagrał kazanie i poszedł do łóżka. Z czystym sumieniem, że zrobił, co do niego należało. Przemówił do półobłąkanego pilota, któremu wydawało się, że nie zniesie dłużej dzwonów. Tak naprawdę, to nie przyszło mi nawet do głowy, żeby ich budzić. Aby to zrobić, potrzebowałbym czegoś więcej niż paru pomyleńców, głosów ciszy i żelaznych zwierząt. Po co w takim razie zrywałem plombę? Nie wiem. Być może dlatego, że potrzebowałem jakiegoś wrażenia, jakiejś czynności, której w tej bazie jeszcze bym nie doświadczył. Ta była ostatnia. Chwila psychicznego relaksu. Po prostu. A plombę założę jutro z powrotem. Odwróciłem się i ujrzałem miasto. A raczej jego rozpływające się już w powietrzu zarysy. W głębi majaczyła niebieskawa czapa hibernatora. W pierwszej chwili przebiegło mi przez myśl, że Gummi i kto tam z nim był, sforsowali ściany bazy. Ale wtedy ujrzałbym ich na tle tego miasta. Z kolei pomyślałem o bałaganie w pomieszczeniach Centrali