Niepewność bywa czasem gorsza niż brak uzbrojonej straży.

Mój lokaj, Mabley, w tej chwili pewnie negocjuje z kowalem w Galashiels. Dlatego przyjechałem sam, dwukółką. - Zabrałeś w podró tylko jednego słu ącego? Widać było, e rozczarował tę pół-dziewczynę, pół-kobietę. Uśmiechnął się szeroko. - Ja te jestem tylko jeden. - Pomyślał o dyskretnie wzdychającym Mableyu i uśmiechnął się w duchu. Co takiego stary słu ący powie na drapiącą się ciągle Morąg? - Przyjechałeś z Londynu, wasza wysokość? - zapytała Brandy. - Owszem. Długa droga, prawie sześć dni. Kiepskie tawerny i mnóstwo złodziei na drogach. - Ale dlaczego? Ian zatrzymał się nad ostatnią ły ką zupy i przekrzywił głowę. - Pytasz, dlaczego tu przyjechałem? Brandy wyprostowała się, patrząc mu prosto w oczy. - Zgadza się. Nie sądziliśmy, e kiedykolwiek tu zajrzysz. Uwa aliśmy, e przyślesz jakiegoś zarządcę, który wydusi z nas większe daniny. A ty jesteś tutaj. Dlaczego? Nie zdawała sobie sprawy, e jej słowa mogą zabrzmieć nieuprzejmie. Zabrzmiały, ale jej odwaga zrobiła na nim wra enie. - Wtykasz nos w nie swoje sprawy, panienko - odezwała się lady Adela, ale zarówno Ian, jak i wszyscy siedzący wokół średniowiecznego stołu zauwa yli, e w jej oczach płonie ciekawość. - To naturalne, e się zastanawiacie. Sądziliście, e nie zechcę poznać szkockich krewnych? Na twarzy Percy'ego pojawił się szyderczy grymas. - Moja kuzyneczka chciała powiedzieć, wasza wysokość, e twój brak zainteresowania wcale nam nie przeszkadzał. Baliśmy się tylko, e skupisz się głównie na ziemi i czynszach. - Pozwól, e sama będę występowała w swoim imieniu, Percy. Nie o to mi chodziło. A jeśli nawet, to nie w taki sposób, jak to przestawiłeś. Ksią ę nie mógł powstrzymać śmiechu. - Po wstępnych oględzinach mam wra enie, e ziemie i zamek mogłyby tylko skorzystać z mojego zainteresowania. A czynsze ju teraz wydają się za wysokie. - Jesteś wnukiem mojej siostry, Ian, w naszych yłach płynie ta sama krew odezwała się Adela. - Twoja wizyta niezmiernie mnie cieszy. Przynajmniej na razie. Ian ucieszyłby się z nagłego przypływu czułości ze strony ciotki, gdyby nie znaczące spojrzenie, a potem szeroki uśmiech, skierowany w stronę wnuka. Bertranda rozpierała energia. - Od wielu lat zajmuję się finansami zamku, wasza wysokość. Martwię się. Jak znajdziesz trochę czasu, chętnie poka ę ci księgi i wszystkie innowacje, które do tej pory próbowałem zaprowadzić. Mamy tu mnóstwo surowców, ale brak nam gotówki, by zacząć wszystko od nowa. - Zauwa yłem. Jestem do twojej dyspozycji, Bertrandzie. - Ksią ę podniósł wzrok, bo Morąg zabrała misę i na jej miejsce postawiła talerz, którego zawartości nie potrafił i nie chciał zidentyfikować. - Haggis, pycha - powiedział Claude i oblizał się. - Haggis? - powtórzył ksią ę, nie spuszczając wzroku z bezkształtnej masy znajdującej się na srebrnym półmisku. Konstancja nachyliła się w jego stronę: - Płatki owsiane, wątroba, wołowy łój i tym podobne. Kucharka podaje haggis z ziemniakami i rzepą. To bardzo smaczne danie. Daj mu szansę, wasza wysokość. Podniósł niepewnie widelec. Percy wtrącił od niechcenia: - I te wszystkie śmieci gotowane są w baranim ołądku. Ksią ę przełknął pierwszy kęs, mając nadzieję, e nie zwymiotuje. Gotowane w baranim ołądku? Mój Bo e, kim są ci ludzie? Podniósł do ust jeszcze jeden kęs. Czuć było pieprz. Szybko popił czerwonym winem, by przypadkiem nie kichnąć. Przełknął jeszcze kilka kęsów. uł powoli, połykał, starając się nie myśleć o baranim ołądku. Podniósł głowę i zobaczył utkwione w sobie oczy, niektóre z ciekawością, inne patrzące wrogo, a jeszcze inne z oczekiwaniem. - Pyszne. Nale ałoby pochwalić kucharkę, no i barana. - Co on bredzi, jakiego barana? Omal się nie udławił. Uwagi Brandy nie uszło rozczarowanie na twarzy Percy'ego. Dopiero teraz zauwa yła, e Percy nie jest mistrzem w skrywaniu uczuć. Wyglądał jak zbity pies. Mimo wszystko był jej kuzynem i na chwilę, bardzo krótką chwilę odezwało się w niej współczucie. Ian powiódł wzrokiem po biesiadnikach. Lady Adela, jego ciotka, siedziała po przeciwnej stronie stołu, atakując haggis, jakby od miesiąca nic nie jadła. Musi mieć co najmniej siedemdziesiątkę na karku, a mo e nawet i setkę, pomyślał, przypominając sobie swą babkę, a jej siostrę. Jedyne, co pamiętał, to leciwą staruszkę, która całe dnie le ała na sofie przy nieustannej krzątaninie jego własnej matki. Brak jej było elaznego charakteru, którego natura nie poskąpiła Adeli. Choć i ta potrafiła się odpowiednio zachować, o ile nie rozgrywała go przeciwko Percy'emu i Bertrandowi. Spojrzał na Claude'a, który siedział na lewo od Adeli, z zadowoleniem prze uwając jadło. Poznał te syna Claude'a, Bertranda, swojego bratanka. Dlaczego aden z nich nie odziedziczył Penderleigh? Nie podobały mu się te tajemnice. Postanowił, e jutro je rozwikła. Spojrzał na Konstancję, która starała się cały czas, by ją zauwa ano i podziwiano, następnie szybko na Brandy, i ponownie na Konstancję. Trudno było uwierzyć, e dziewczęta są siostrami. Jedna miała ciasno zaplecione warkocze, druga piękne, kruczoczarne loki, spadające kaskadą po okrągłych ramionach. Brandy ubrana była w bezkształtną, niemodną sukienkę z muślinu z narzuconym na ramiona blado ółtym szalem. Konstancja tymczasem miała na sobie suknię z liliowego jedwabiu z odwa nym dekoltem, który zdradzał pierwsze krągłości. Rudowłosa Fiona tak e ró niła się znacznie od obu sióstr, przynajmniej karnacją. Podniósł wzrok na lady Adelę i stwierdził, e nie widział dotąd tak dziwacznej rodziny. Adela spotkała go wzrokiem. - To ostatnie danie, wasza wysokość. Jak skończysz haggis, ka ę słu ącemu wnieść biszkopt. Ksią ę uśmiechnął się z ulgą. - Biszkopt, milady? Przepadam za biszkoptem. - Takiego jeszcze nie jadłeś - zachichotał Claude, lecz w jego głosie słychać było ból. Adela mówiła, e cierpi na gościec. - Przynajmniej nie pieczono go w baranim ołądku - powiedział. - A mo e i tak? - zwrócił się do Brandy