Niepewność bywa czasem gorsza niż brak uzbrojonej straży.

.. prościutką drogą! Ja przez ten czas trochę ochłonę i sprawdzę co trzeba w atlasie. Jaki punkt docelowy mamy podawać za Ostródą i w ogóle. Spróbuj. – Rozwalę ci wóz. – Nie przesadzaj. Dziecku bym tu oddał kierownicę, a co dopiero facetowi z prawem jaz- dy. Dość szybko mija mu to zaufanie. Krzysztof zgrzyta biegami tak, że samochodzik podska- kuje na pół metra w górę a hałas rozrywa bębenki, za mocno skręca kierownicę, za mocno naciska pedały – uczył się na innym wozie, o wiele cięższym – a w dodatku dwa razy na tej prostej drodze gaśnie mu silnik. Tłumaczy się gęsto długą przerwą i tak dalej, ale co Tadeusz myśli na ten temat, to myśli. Na szczęście opanował się już i wynotował sobie na ostatniej stronie atlasu, co trzeba. Mogą się znów zamienić. Jeszcze cztery razy zatrzymują ich patrole: im bliżej morza, tym tego więcej. Nadal nie mają ich na liście, ale rewizja bagażnika staje się coraz dokładniejsza, sprawdzanie doku- mentów – coraz dłuższe. Najwyższy czas na zmianę planów. Z jakiejś małomiasteczkowej poczty Tadeusz próbuje dodzwonić się do Gdańska, pod róż- ne numery: żaden nie odpowiada. Zdaje się, że odcięto telefony. Niewesoło to wygląda. Jeżeli będziemy dalej trzymać się E81, jak paniska, źle na tym wyjdziemy. Szkoda, jesteśmy już tak blisko. Ale lepiej pokołować, spróbować bocznymi drogami. Pilotuj, człowieku. Więc Krzysztof pilotuje. Trzeba skręcić w lewo. Dojedziemy do czegoś, co się nazywa Wiślina. Stamtąd drogą nr 10 do E16. Tam cofnąć się do Pruszcza, a od Pruszcza jakoś bocz- kiem na Kościerzynę albo Kartuzy. W porządku, skręcamy w lewo. Drzewa nie poruszają się w słońcu. Gęsta, sierpniowa cisza. Krzysztof ściąga nagle brwi i pochyla się do przodu. Ta cisza. Zakurzone liście drzew w nieruchomym powietrzu. Pochylona, szara trawa przy samej drodze. Czy to jest ważne? Nig- dy się nad tym nie zastanawiał. Nigdy nie myślał... Kraj, kawałek świata, do którego jest przypisany. Jedyny układ ziemi i nieba, drzew i chmur, nigdzie poza tym nie istniejąca linia horyzontu. Czy to jest ważne? Skąd się jest, gdzie się jest? Był z tego niemal dumny. Z tego dystansu. Z patrzenia na własny kraj jak na inne, z nie- wyróżniania go. Mieć na jego temat pewną ogólną wiedzę, pozwalającą na wyciąganie wnio- sków. Na rysowanie schematów. Na widzenie tego państwa w kontekście, na tle innych, w porównaniu z innymi. Jak wycinka z gazety. Jeżeli ktoś go zapyta, co to jest, jakie to jest, Polska, odepnie spinacz, wyjmie z pliku wycinków jeden, i poda zwięzłą syntezę. Kraj z kompleksem suwerenności: przez półtora stulecia (no, prawie) nie było go na mapach, nie istniał. Kraj, na który po dwudziestu latach świeżutkiej, burzliwej niepodległości spadła straszna wojna. Potem – zmiana ustroju bez rewolucji, bardzo istotne, że bez rewolucji, że nie od wewnątrz, to go zresztą łączy z szeregiem innych państw, do wyliczenia na żądanie. Kraj z upaństwowionym przemysłem, a indywidualnym i rozdrobnionym rolnictwem, wciągający to indywidualne rolnictwo w powszechny system planowania, stąd problemy gospodarcze, i to 135 ------------------------------------------------------------- page 136 jakie. Wreszcie kraj o silnych a tłumionych tradycjach demokratycznych. Z nicią przewodnią anarchii, odgórnie piętnowanej bezustannie jako zbrodnia i więcej jeszcze, jako błąd, ale czy słusznie? Diabli wiedzą: czy słusznie? – A gdyby tak puścić świat na luz? – pyta nagle Krzysztof, pełnym głosem, wpatrując się zamglonymi oczami w rękę Tadeusza na dźwigni biegów. – Co ty mówisz? – A gdyby tak puścić świat na luz? – powtarza Krzysztof, wciąż niezupełnie przytomnie. – Może to by się wcale nie skończyło dachowaniem w rowie? – Świat czy Polskę? – Dajmy na to, że Polskę. – To twój program polityczny? To cię przyciągnęło do terrorystów? Zastanawia się. – Może i tak. Do diabła, Tadeusz, gdyby tak wszystko puścić na lu z? I n ie ch si ę s am o przetasuje, samo ułoży. Pełna anarchia, i zobaczymy, co z tego wyniknie. Do diabła, Tadeusz, czemu wszyscy tak się boją? Tadeusz wzrusza ramionami. – Kto się boi? Ci, którzy przy tym „puszczeniu na luz” potraciliby władzę, nikt inny. Pew- nie, że każdy chce wolności. Każdy z wyjątkiem tych, którzy mają władzę. Obojętne, na ja- kim szczeblu. Każdy prócz nich. Daj mi papierosa. No, i właśnie zobaczymy, co się da zrobić. – W sprawie wolności? – No. Co to za ulica? Popatrz, zaraz będzie tabliczka. I sprawdź w atlasie, kiedy mamy skręcać. – Już. Pierwszą w prawo. – OK. A zatem, ta jego ascetyczna, syntetyczna wiedza o własnym kraju, wiedza człowieka żyją- cego wyłącznie życiem intelektualnym... – O, widać flagi! ... a nie uczuciowym albo... – Rzeczywiście. Biało-czerwone, powiewające na wietrze od morza. Poprzyczepiane do latarń. Szum mo- rza, coraz głośniejszy. Morze jest przed nimi, na wprost. Z każdą chwilą bliżej. Dwaj mili- cjanci podchodzą do krawężnika, patrzą na ich samochód: zatrzymają? Nie, nie zatrzymali! Naprzód. Szybko. Coraz więcej flag. W lewo! Hamuj! Ulicę wypełnia tłum. Stoją na jezdni, wszędzie. Nie można przejechać. To już stocznia. Te budynki z prawej. Tam brama, przed bramą tłum. Przed bramą i dalej. Flagi, flagi. I chrypienie głośników. Ci ludzie słuchają, słuchają czegoś, co jest nadawane przez głośniki, ale Krzysztof na razie nie słucha, nie odróżnia dźwięków. Tadeusz cofa swo- jego fiacika, skręca, lawiruje. „Byle gdzieś zaparkować” – mówi. – „Potem zobaczymy”. – Czekaj tutaj. Tadeusz zostawia go we wciśniętym w jakiś kąt fiaciku: spróbuje coś załatwić. Przepustki