Niepewność bywa czasem gorsza niż brak uzbrojonej straży.

Zatrzymałem się przy pierwszym z leżących. Trąciłem go czubkiem buta, gotów do ciosu, gdyby rzucił się do ataku. Nic. Leżał bezwładnie, bez życia. Nogą odwróciłem go na plecy, a wtedy głowa potoczyła się w kierunku wyjścia z jaskini. Kiedy padło na nią światło, zobaczyłem na wpół przegniłą ludzką twarz. Od kilku chwil nos informował mnie, że to nie iluzja. Podszedłem do drugiego. On także wyglądał jak rozkładający się trup. Pierwszy ściskał w prawej dłoni sztylet, ale drugi był bezbronny. Natychmiast jednak zauważyłem drugi sztylet na ziemi, u stóp stojącego pod ścianą mężczyzny. Spojrzałem na niego. To wszystko nie miało sensu. Według mojej oceny, tych dwóch na ziemi było martwych przynajmniej od kilku dni i nie miałem pojęcia, co planował żywy człowiek. — Ehm… możesz mi wytłumaczyć, o co chodzi? — spytałem. — Bądź przeklęty, Merlinie — warknął, a ja rozpoznałem głos. Przesuwałem się wolno, po łuku, przesętpując nad zwłokami. Coral szła przy moim boku, czujna i ostrożna. Odwrócił głowę, śledząc nasze poruszenia, aż wreszcie światło padło na jego twarz. Wtedy zobaczyłem: Jurt patrzył na mnie ze złością swym zdrowym okiem; drugie zasłaniała opaska. Zobaczyłem również, że brakuje mu prawie połowy włosów, że odsłoniętą skórę czaszki pokrywają szramy czy blizny i nic nie zakrywa odrastającego ucha. Dostrzegłem też, że bandana, która pewnie zasłaniała te rany, zsunęła się na szyję. Krew ściekała mu z lewej dłoni i nagle spostrzegłem, że nie ma małego palca. — Co ci się stało? — spytałem. — Padając, jeden z zombich trafił mnie sztyletem w rękę — odparł. — Kiedy odpędziłeś duchy, które ich ożywiały. Moje zaklęcie, by wygnać ducha władającego ciałem… Znaleźli się w jego zasięgu… — Coral — rzuciłem. — Nic ci się nie stało? — Nie — zapewniła. — Ale nie rozumiem… — Potem — przerwałem jej. Nie zapytałem go o stan głowy, gdyż przypomniałem sobie starcie z jednookim wilkołakiem w lesie, na wschód od Amberu — wepchnąłem wtedy łeb bestii do ogniska. Już od pewnego czasu podejrzewałem, że był to Jurt w odmienionej postaci — zanim jeszcze Mandor dostarczył mi informacji, które to potwierdziły. — Jurt — zacząłem. — Byłem bezpośrednią przyczyną wielu twoich krzywd, ale musisz zrozumieć, że sam je na siebie sprowadziłeś. Gdybyś mnie nie atakował, nie musiałbym się bronić… Rozległ się trzeszczący, ostry dźwięk. Dopiero po chwili zrozumiałem, że to zgrzytanie zębów. — Moja adopcja przez twojego ojca nic dla mnie nie znaczy — zapewniłem. — Tyle tylko, że uczynił mi zaszczyt. Dopiero niedawno dowiedziałem się, że to zrobił. — Kłamiesz! — syknął. — Oszukałeś go jakoś, żeby wyprzedzić nas w sukcesji. — Chyba żartujesz. Wszyscy jesteśmy tak daleko na liście, że to bez znaczenia. — Nie do Korony, durniu! Chodzi o ród. Nasz ojciec nie czuje się aż tak dobrze! — Przykro mi to słyszeć. Ale nigdy tak o tym nie myślałem. Zresztą Mandor i tak wyprzedza nas wszystkich. — A teraz ty jesteś drugi. — Nie z wyboru. Daj spokój! Nigdy nie doczekam tytułu. Wiesz o tym! Wyprostował się i wtedy dostrzegłem delikatną, pryzmatyczną aureolę, otaczającą jego sylwetkę. — To nie jest prawdziwa przyczyna — mówiłem dalej. — Nigdy mnie nie lubiłeś, ale nie z powodu dziedziczenia chcesz mnie zabić. Coś ukrywasz. Biorąc pod uwagę wszystkie twoje działania, to musi być coś innego. Przy okazji, czy to ty wysłałeś Ognistego Anioła? — Tak szybko cię znalazł? — zdziwił się. — Nie byłem pewien, czy mogę na to liczyć. Chyba jednak wart był swojej ceny. Ale… Co się z nim stało? — Nie żyje. — Masz szczęście. Za wiele szczęścia — stwierdził. — O co ci właściwie chodzi, Jurt? Chciałbym załatwić tę sprawę raz na zawsze. — Ja też — odparł. — Zdradziłeś kogoś, kogo kocham, i tylko twoja śmierć wyrówna rachunki. — O czym ty mówisz? Nie rozumiem. Uśmiechnął się nagle. — Zrozumiesz — obiecał. — W ostatniej chwili twego życia powiem ci, dlaczego. — Będę musiał długo czekać. Nie jesteś dobry w takich sprawach. Dlaczego nie powiesz mi teraz, obu nam oszczędzając kłopotów? Zaśmiał się, a pryzmatyczny poblask nabrał siły. W tym momencie domyśliłem się, co to jest. — Krócej, niż myślisz — oświadczył. — Gdyż wkrótce stanę się potężniejszy niż wszystko, co do tej pory spotkałeś. — Ale nie mniej niezręczny — powiedziałem do niego i do osoby, która trzymała Atut, gotowa porwać go w jednej chwili… — To ty, Masko. Prawda? — zapytałem. — Zabierz go stąd. I nie musisz go więcej przysyłać, żeby patrzeć, jak znowu psuje robotę. Przesuwam cię na liście moich priorytetów i wkrótce wpadnę z wizytą. Upewnij mnie tylko, że to naprawdę ty. Jurt otworzył usta i powiedział coś. Nie usłyszałem, ponieważ rozwiał się szybko, a wraz z nim jego słowa. Równocześnie coś poleciało w moją stronę; nie musiałem tego odbijać, ale nie zdołałem powstrzymać odruchowej reakcji. Obok dwóch gnijących trupów i małego palca Jurta, tuzin róż leżał rozrzucony na kamieniach, na samym końcu tęczy